Znowu żart?
Nie, wszystko jest w głowie. Formę sportową, fizyczną, wypracowuje większość zawodniczek. Talent jest porównywalny, praca równie ciężka. Trudno znaleźć różnice, które decydowałyby o tym, kto zdobędzie medal, a kto nie. Na tym poziomie liczy się to, co dookoła – psycholog i odpowiednia dieta.
Przed mistrzostwami zrezygnowała pani z mediów społecznościowych, także po namowach Jana Blecharza?
Rzadko dzwonię do profesora w nagłych sytuacjach. Zazwyczaj umawiamy się na spotkania i planujemy je z wyprzedzeniem. Kiedy jednak Tomasz Smokowski publicznie zapytał mnie, kiedy będzie medal, i stwierdził, że mam go przywieźć z Berlina, podkreślając, jak wszyscy na mnie liczą, to wyprowadził mnie z równowagi. Nasza taktyka spotkań z psychologiem nie przewidywała takiej sytuacji. Na dwa miesiące przed zawodami odpowiadałam na każde pytanie dziennikarzy, czasami wymijająco, bo nie chciałam nakładać na siebie za dużo presji, ale takie wymaganie medalu spadło na mnie w gorącym momencie. Zadzwoniłam do prof. Blecharza i mój pomysł odstawienia mediów społecznościowych spotkał się z jego pełnym poparciem. Nie chcieliśmy, by nasza roczna praca się zmarnowała. Wiem, że miałam trzeci wynik na europejskich listach, i nie mam pretensji, że dziennikarze traktowali mnie jak kandydatkę do medalu. Więcej – sama gdzieś po cichu też stawiałam się w takiej roli, ale nie chciałam o tym nawet wspominać. Zmieniłam się, chciałem mniej mówić, a więcej działać na bieżni. Taka taktyka jest skuteczniejsza.
Zdarzało się wcześniej, że presja panią paraliżowała?
Nie pozwalała mi odnosić sukcesów na miarę tego, jak byłam przygotowana. Nie, że odpadałam w eliminacjach, ale popełniałam wiele błędów niezwiązanych z moją formą fizyczną. Chciałam za dużo i obracało się to przeciwko mnie. Przeszłam na bardziej zindywidualizowany tok przygotowania do sezonu, zmieniłam swoje podejście do sportu. Stałam się spokojniejsza, mniej narwana. Kiedy się patrzy na mnie podczas startów, to może tego nie widać, ale proszę mi wierzyć... Nie chcę przecież też zupełnie stracić tego, co przyciąga do mnie ludzi: śmiechu, radości z lekkiej atletyki, energii, którą daję innym. Po prostu mniej rozrzucam ją przed zawodami, stałam się bardziej stonowana.
Caster Semenya i jej przypadek to dla pani powód do nerwów?
Dotknęło mnie to najbardziej po starcie Asi Jóźwik na igrzyskach. Powinna mieć srebrny medal, a nie udało się nawet wejść na podium, bo przegrała z testosteronem rywalek. Chciałabym sprawiedliwości, żeby każdy miał taki sam poziom testosteronu, żeby to była równa rywalizacja. Wszystko na temat Semenyi zostało już powiedziane i pozostaje nam tylko czekać na zmianę przepisów i uregulowanie problemu.
To prawda, że pani trener Wojciech Szymaniak był przeciwny współpracy z psychologiem?
Przekonał go do niej dopiero ten medal z Berlina. Trener zawsze powtarzał mi, że jeśli zawodnik potrzebuje psychologa, to znaczy, że nie nadaje się do sportu. Zawsze szłam jednak pod prąd, robiłam to, co sama uważałam za słuszne. Biorę pod uwagę zdanie trenera we wszystkich sprawach, poza współpracą z psychologiem. Byłam pewna, że mi pomoże. Mój bieg po medal przekonał go, że czasami też mam rację.
Do mediów społecznościowych już pani wróciła...
Tak.
To może napiszę, że czekamy na medal w Tokio?
Przestanę pana obserwować. A na poważnie – to odległy plan. Rozumiem, że jestem stawiana w gronie ludzi, którzy mogą coś zdziałać na igrzyskach. Zdejmuję z siebie presję tylko tuż przez zawodami, teraz możemy pogdybać.
To pogdybajmy. Wasz sukces po nieudanym mundialu piłkarzy wznowił dyskusję o tym, kto powinien być popularniejszy.
Na celebrytkę na pewno się nie mianuję. Jestem sportowcem i chciałabym nim pozostać. Wrzuca się nas do tego samego worka, co aktorów, piosenkarzy, pewnie ze względu na popularność i sukcesy, ale nie wydaje mi się, że lekkoatleci będą rywalizować z piłkarzami. Idziemy swoimi ścieżkami, przekonujemy do siebie ludzi może nie tym, jak wyglądamy, ale osiągnięciami, które są ponadprzeciętne. Nie myślę o tym, by ścigać się z piłkarzami, mam swoje przeciwniczki na bieżni. Fajnie byłoby dorównać im popularnością i dobrze byłoby, gdyby także odnosili sukcesy, bo sport łączy ludzi. Jeśli piłka nożna daje kibicom wiele radości, to nie można jej życzyć źle. A wiem, że futbol tę radość daje, byłam na meczu naszej reprezentacji we Wrocławiu i widziałam tłumy świetnie bawiące się przez dwie godziny na stadionie. W lekkoatletyce jest nas wielu, ale każdy odbierany jest jako jednostka, mamy wiele sukcesów i dużo się dzieje. Trudno byłoby wskazać lidera całego środowiska, jakiegoś kandydata na celebrytę. Ale to wcale nie znaczy, że nie widzę siebie jako twarzy w reklamie. A że reklamy budują popularność, to pewnie przełożyłoby się na wszystkie lajki na Instagramach i wpychałoby nas do świata popkultury.
To prawda, że coraz częściej lubi pani spędzać czas w samotności?
Na pewno tego nie widać gołym okiem, ale zmieniam się. Po starcie jestem absolutnym huraganem, ale przed szukam ciszy. Mam takie chwile, kiedy chcę po prostu sama wyjść na spacer, nie lubię wtedy zamieszania, denerwuje mnie, kiedy ktoś czegoś ode mnie chce. Czasami zamawiam kawę i podziwiam widoki, czasami biorę ze sobą książkę i znikam. Romans, takie babskie nudy.
Motywują panią pieniądze?
Są gdzieś na dalszym planie. Kilka dni temu zajęłam trzecie miejsce podczas zawodów Diamentowej Ligi i nawet nie wiedziałam, jaka jest za nie nagroda. Musiałam spytać menedżera. Naprawdę nie miałam pojęcia, byłam zdziwiona kwotą. Kłamstwem byłoby jednak, gdybym powiedziała, że nie pracuję ciężko po to, by dobrze żyć. Nie wierzę nikomu, kto twierdzi, że nie chce zapewnić sobie odpowiedniego poziomu, to absolutna bzdura. Lubię, to co robię, przynosi mi to pieniądze, ale najpiękniejsze jest to, że mogę jednocześnie spełniać swoje marzenia.
Czytam o pani: „wodzirej na bankietach". Da się połączyć imprezy z profesjonalnym podejściem do sportu?
Wodzirej na bankietach po zawodach. To „po" jest tutaj kluczowe. Moje przygotowania są całkowicie święte, ale lubię imprezy kończące zmagania. Medalu w Berlinie nie zdążyłam jednak za bardzo celebrować, co pokazuje, że z medalami i osiągnięciami przychodzi do głowy dużo więcej rozumu. Jestem bardzo młoda, przyznaję, że tak jak innym zawodnikom mnie także brakuje normalnego, rozrywkowo-imprezowego życia, jednak sukcesy mi wszystko rekompensują. W trakcie przygotowań żyję jak mnich, pilnuję diety, nigdzie nie wychodzę. Nie chcę powiedzieć, że tego żałuję, bardzo się cieszę, że Bóg dał mi taki talent i że mogę realizować się w swojej pasji, ale czasami chciałabym mieć wolny weekend, wstać o której chcę i nie zastanawiać się tylko nad tym, co może mi zaszkodzić w drodze do celu.
To jest trudna droga?
Była, jest i będzie. U mnie w domu nigdy się nie przelewało. Nie chodziliśmy z bratem głodni, podręczniki też mieliśmy, ale wiedzieliśmy, ile co kosztuje. Gdybym pochodziła z zamożnej rodziny, nie wiem, czy jako piętnastolatce starczyłoby mi sił do tego, by się usamodzielnić. Pewnie byłabym trochę rozpieszczona, nie potrzebowałabym tak szybko wyrywać się z domu. Mnie codzienność ukształtowała, działała na moją korzyść, nauczyła wartości pieniądza. Doceniam, ile zarabiam. Oczywiście lubię zakupy, ale nie trwonię za dużo.
Pierwsze buty do treningów kupiła pani sobie ze swoich oszczędności. Naprawdę za 50 zł?
Coś koło tego. New Balance, ale używane. Takie buty kupione za swoje pozwalały mi trzymać nogi na ziemi i nie odlecieć. Dużo rzeczy do treningu, zanim dostałam kontrakt, kupowałam sama. Miałam stypendium 200, 300 zł, dostałam też wsparcie od Fundacji Moniki Pyrek, mało tego wszystkiego było, ale mogłam kupić sobie sprzęt i się jakoś utrzymać. Kiedyś po biegach przełajowych w Bydgoszczy podszedł do mnie starszy wolontariusz i poprosił o numer telefonu. Podobał mu się mój styl biegania, moje zacięcie do sportu. Oczywiście nie dałam mu numeru, ale w jakiś sposób udało mu się go zdobyć i napisał do mnie wiadomość z prośbą o numer konta. Wsparł mnie, przelewając 300 zł, może odłożył z emerytury. To jedna z najpiękniejszych rzeczy, jaka przydarzyła mi się w życiu. Taki dar od serca, rzadko się zdarza, by nie chciano nic w zamian. Do dzisiaj mamy kontakt.
Szacunek do ciężkiej pracy to charakter czy można się tego nauczyć?
To chyba wynosi się z domu. Ja byłam zawsze bardzo dobrą uczennicą, w gimnazjum nawet kujonem, prymusem. Miałam średnią pięć i pół. Mama zawsze wpajała mi, że nauka jest najważniejsza, ale słuchałam jej tylko do czasu, gdy zaczęłam uprawiać sport. Mój dzień był zawsze całkowicie zajęty. Chodziłam na angielski, rysowałam, brałam lekcje tańca, śpiewałam w kościelnym chórze. Kiedy wychodziłam z domu po śniadaniu, wracałam po 12 godzinach na kolację. Nie męczyło mnie to. Zajęcia dodatkowe, treningi – to wszystko zaspokajało moje ambicje, wszędzie było mnie pełno. Wydaje mi się, że dla dobra mamy i wszystkich w domu dobrze, że nie byłam obecna przez cały czas. Jako dzieciak byłam nawet gorsza niż teraz, roznosiła mnie energia, a pod wieczór wracałam po prostu zmęczona intensywnym dniem i był spokój. Mama nauczyła mnie także ciężkiej pracy i zarabiania na siebie. Już po liceum nigdy nie obciążałam jej moimi finansami. Za swoje wyniki dostawałam stypendium, które pozwalało mi wynająć pierwszy mały pokoik w Szczecinie, żyłam skromnie, ale dawałam radę. Dumna jestem z tego, że sama do wszystkiego doszłam, nie byłam dla nikogo ciężarem. Myślę, że teraz to ja powinnam mamie wynagradzać ten czas, który poświęciła na moje wychowanie. Nauczyła mnie szacunku do siebie.
Co to znaczy?
Żeby znać swoją wartość. Zawsze słyszałam także, że nie wolno w życiu dać się przepychać innym osobom. Kiedy patrzę na mamę, to chciałabym być tak dobrym rodzicem dla swoich dzieci, jakim ona była i jest dla mnie. Odziedziczyłam po niej wiele takich typowo kobiecych cech. Jestem troskliwa, opiekuńcza aż do bólu, czasami przesadzam. Daję najbliższym całą miłość, jaka jest we mnie. Niestety, po mamie jestem także nerwowa, zjada mnie perfekcjonizm. Chciałabym, żeby wszystko było zrobione dobrze. To pewnie może być denerwujące. Mama była nauczycielką w klasach 1–3, troszkę przenosiła to do domu. Nie chcę powiedzieć, że traktowała nas jak uczniów, raczej pokazywała takie zachowanie, jakie powinno być wzorem od wszystkich nauczycieli.
Jak godziła pani treningi z nauką?
Przez wiele lat w szkole wypracowałam sobie taką bazę, że w liceum, kiedy nie byłam na lekcjach nawet przez miesiąc, byłam w stanie zdać wszystkie zaległe sprawdziany w ciągu tygodnia. Nauka przychodziła mi bardzo łatwo, mam to chyba po tacie. Podobno był prymusem na Politechnice Szczecińskiej.
O dzieci miałem pani nie pytać, ale sama pani zaczęła.
Na pewno chciałabym mieć przynajmniej dwoje. Sama wiem, jak fajnie wychowuje się z rodzeństwem, a moi znajomi, którzy są jedynakami, narzekają na to, że nie mieli brata albo siostry. Nie chcę powiedzieć, że planuję dzieci, bo do planowania trzeba dwojga, potrzeba na to czasu, ale gdyby mi się teraz przytrafiło to szczęście i okazałoby się, że jestem w ciąży, tobym nie rozpaczała. Uwielbiam dzieci, bardzo chcę je mieć i tęsknię do normalnego życia. Na pewno przyjdzie taki czas, kiedy skończę biegać i założę szczęśliwą rodzinę.
Otwiera pani drzwi do spraw prywatnych, rozmawiając o wychowaniu czy braku ojca, ale na pytanie o chłopaka zamyka je pani z trzaskiem.
Bo to tajemnica. Zresztą mnie ciężko nawet na randkę zaprosić, jestem bardzo oporna. Jak ktoś mi się spodoba, to na amen, dwoje ludzi czuje to od pierwszego kontaktu, że jest dla siebie. Wchodzę tylko w takie relacje, które rozpoczynają się od mocnego uderzenia serca, nie chcę nikomu robić bezsensownych szans i sprawdzianów. Zdaję się na intuicję.
Dlaczego zadedykowała pani srebrny medal z Berlina Włodzimierzowi Szaranowiczowi?
Bo jest jednym z moich ulubionych dziennikarzy. Zostałam wychowana na skokach, głos pana Włodka – mam nadzieję, że się nie obrazi, że tak go nazywam – towarzyszył mi przez całe dzieciństwo. Nie spędzałam go przecież tylko na zajęciach dodatkowych, w weekendy do rosołku był Adam Małysz, później Kamil Stoch. Stałam się także wielką fanką Justyny Kowalczyk. To chyba jedyny sportowiec, którego chciałabym poznać. I bardzo silna kobieta.
—rozmawiał Michał Kołodziejczyk
(redaktor naczelny WP Sportowe Fakty)
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95