Współcześni poszli w odwrotnym kierunku. Zwłaszcza u Tomasza Hobbesa, który uciekł z Anglii wstrząsanej rewolucją, wszechmocne państwo, Lewiatan, decyduje o wszystkim. Hobbes broni despotii nie z miłości, lecz z przekonania, że jest ona mniejszym złem niż chaos. Dostrzegał naturalnie, że państwo – chociaż jednostki powołały je dla zapewnienia sobie bezpieczeństwa – postępuje dokładnie tak samo jak wojujące ze sobą osoby: napada sąsiadów pod byle pretekstem. Zauważył jednak, że agresję państwową wspomina się w późniejszych wiekach z szacunkiem. I wyciągnął z tego ryzykowną, lecz wciąż w zasadzie trafną konkluzję, iż działania państwa są niejako z natury sprawiedliwe. Zatrzymanie się na poziomie organizacji jednego państwa, i to w momencie, kiedy świat się tak szybko poszerzał w wyniku odkryć geograficznych, stanowi największą słabość Lewiatana. W tym punkcie Hobbesa dzieli przepaść od zdroworozsądkowego i empatycznego Hugona Grocjusza, który mniej więcej w tym samym czasie kładł podwaliny prawa międzynarodowego. Grocjusz, uciekinier z ogarniętych wojną domową Niderlandów, wprawdzie też odmawiał poddanym prawa do oporu wobec amoralnego władcy, ale w sprawach wątpliwych dotyczących wojny zalecał zdroworozsądkowe: „Nie czyń, jeśli masz wątpliwości". Dopuszczał w zasadzie tylko wojny sprawiedliwe i ustalał, jakie zasady obowiązują na wojnie.
Wojny totalne i prawa człowieka
U progu I wojny światowej stojąca po raz kolejny nad przepaścią Europa zaczęła przypominać sobie krytyków wojen. W ten sposób stulecie masowych mordów, prześladowań i przymusowych przesiedleń stało się zarazem stuleciem praw człowieka oraz ochrony mniejszości. Wpierw na scenę wróciły „Trojanki" Eurypidesa. W krótkim okresie międzywojennym, gdy próbowano jakoś poukładać nową europejską rzeczywistość, renesans przeżył Grocjusz. Wreszcie po II wojnie światowej, kiedy porażona Europa nie wiedziała, jakich wartości się uchwycić, przypomniano sobie Erazma z Rotterdamu. Głoszona przezeń – może w istocie naiwna, ale wciąż tak samo niezbędna światu – „konieczność powszechnej łagodności serca" pomogła Europie przejść przez niebezpieczeństwa zimnej wojny.
Wbrew euforii roku 1989 wojny nie ustały. Kiedy hegliści zapowiadali „koniec historii", a co niektórzy kognitywiści (i kilku archeologów) w modnym naonczas duchu „odważnie" dowodzili, że żyjemy w najbardziej pokojowej epoce dziejów świata, w powietrzu unosił się już swąd kolejnych wielkich konfliktów. Chętnych do ich wywoływania jest więcej niż do pomagania ich ofiarom; nie brak i takich, którzy z niechęci do niesienia pomocy uczynili cnotę. Równocześnie słabnie znaczenie prawa międzynarodowego, co może się zdawać dziwne, gdyż współczesne wojny nie rozwiązują żadnych problemów (ostatnim konfliktem o jasno sformułowanym celu była pierwsza wojna iracka, w której świat powiedział zgodne „nie" stawianiu wspólnoty przed faktami dokonanymi). Raczej tworzą nowe albo pozostawiają stare w stanie zwiększonego chaosu. Widocznie nasz skomplikowany i wielokierunkowy świat przerasta możliwości tradycyjnych wojowników z opowiadań o „ostatnim człowieku" Fryderyka Nietzschego, nie przypadkiem zrodzonych jeszcze pod Troją.
Na Achillesa nie było mocnego. Dzisiaj watażka potrafi zadrzeć z niekwestionowanym mocarstwem, a jego „bojowy" przywódca straszy już tylko na Twitterze. Skuteczność postępowania Kim Dzong Una musi znaleźć naśladowców. Tym samym świat wkracza w okres kompletnie nieprzewidywalny i nie pozostaje naprawdę nic innego, niż szykować się do wojny z nadzieją na to, że nową równowagę osiągniemy drogą wymuszenia pokoju. Nic gorszego, stwierdza brytyjski historyk Michael Howard, niż wojna dla społeczeństw zupełnie do niej nieprzygotowanych. Przezorność i ufność we własne możliwości pozwala nierzadko uniknąć prowokacji i wejścia na równię pochyłą, z której udaje się zejść tylko tytanom. Miejsce logiki zajmuje wtedy logika wojny, miejsce rozwagi – honor, bieg wydarzeń pętli sytuację do tego stopnia, że traci się z oczu przyczyny sporu. Znana już starożytnym zasada dynamiki konfliktu jest prosta: im dłuższy, tym gorszy. Nie sprawdziła się na razie modna niedawno hipoteza, że wojny epoki masowej będą krótkie.
Miejsca pamięci
W nierównej bitwie pod Termopilami Spartanie zostali wycięci przez Persów w pień. Mimo to obrońcy wąwozu zaskarbili sobie pamięć późniejszych pokoleń do tego stopnia, że trudno wyobrazić sobie dzieje Europy bez tej bitwy i jej mitu. Epigram umieszczony na grobie Spartan: „Gościu, oznajmij Sparcie, że w boju poległszy – Tu spoczywamy po wiek wieków, wiernie słuchając jej praw", należy do najlepiej rozpoznawalnych napisów okolicznościowych naszej cywilizacji, napisów o znaczeniu fundacyjnym.
Od dawna rozumiano znaczenie wojen jako czynnika konstytutywnego dla wspólnoty. Umacniały ją wspólne obrzędy, za pomocą których próbowano się przygotować na wojnę i następnie zdystansować wobec jej okrucieństw. Starożytni Grecy składali przed bitwami krwawe ofiary swoim bogom, niekiedy z ludzi. Indiańscy mieszkańcy dzisiejszej Wenezueli i Gujany przygotowywali się do bitwy we wspólnym tańcu, w transie, podczas którego w wojowników wstępował tygrys. I to on, jak wierzono, zabijał, póki nie napił się wrogiej krwi.