Zebraliśmy się koło 10 i natychmiast zabraliśmy do dalszej pracy. Markom zostało odpowietrzenie i zaizolowanie ogrzewania. Reszcie dokończenie zakupów i zatankowanie wody. Ruszyliśmy do sklepu, który mile zaskoczył nas cenami. Nie było może taniej niż w Bonusie, ale nie było drogo. Wiecie jakie to śmieszne uczucie wejść i wykupić cały zapas ogórków konserwowych w sklepie? W końcu ze sklepu wyjechały 3 pełne wózki smakołyków, pozostało przejechać nimi półtora kilometra do jachtu. Dobrze, że asfaltem.
W końcu mamy wszystko. Jedyny problem, że naszemu pokładowemu kasjerowi, Monice, zostało ponad sześćdziesiąt tysięcy koron Islandzkich, które ani w Arktyce, ani w Polsce nie mają zbyt dużej wartości. Co by tu z nim zrobić? W miasteczku jest jeden sklep, który właśnie ogołociliśmy. Jedna stacja benzynowa, na której nic nie ma. Jest tez jedna knajpa. Może tym tropem pójść?
Pomysł rozbił się o drzwi z napisem „Closed for summer". Ech dziwny ten kraj. Przy okazji spaceru do baru znaleźliśmy za to bank. Tak w wiosce liczącej 501 mieszkańców znajduje się bank i poczta, w której nie tylko bez problemu wymieniliśmy pieniądze na korony norweskie, ale także zostaliśmy poczęstowani darmową kawą. Ciekawe kiedy Poczta Polska osiągnie ten poziom.
Po powrocie na jacht czekała już na nas jajecznica z grzybami, które Ania nazbierała w okolicach wulkanu. Nieźle się zapowiada ten rejs. Wysoko postawiona poprzeczka.
Zanim opuściliśmy Islandię miałem jeszcze okazję obejrzeć wybuch gejzeru. Ten co prawda był zimny i werbalizował jakieś sentencje na k, ale sięgał prawie do topu grotmasztu Barlovento. To Jacek próbował wystrzelić Darka w kosmos, zapominając, że w portowym przyłączu strażackiego hydrantu ciśnienie jest odrobinkę wyższe. Doctore przeżył. Jacek cudem tez.