Ale to ma być relacja, a nie romansidło, dlatego nie będę pisał o tym co jemy, kiedy pijemy kawę, itd. Opowiem za to o nowym słowie, którego uczymy się z godziny na godzinę. Tym słowem jest CHŁÓD.
Do Jan Mayen żeglowaliśmy w strefie cieplej wody i w prawie bezwietrznej pogodnie. Przy wyspie temperatura morza wynosiła plus siedem stopni. Teraz skierowaliśmy się dokładnie na zachód, ku wschodnim brzegom Grenlandii. Po drodze przecinamy północny, zimny prąd grenlandzki z wodą o temperaturze około 0 stopni.
Zimna woda doskonale chłodzi stalowy kadłub Barlovento. Mamy niezłą lodówkę. Burty co prawda są izolowane styropianem, ale chłód przenika przez każdą śrubę, każde łączenie. Czas pomyśleć o bieliźnie termicznej i szczelniej zapiąć śpiwór. Spadek temperatury widać także po wachtach. Pojawiają się grube kalosze, bo stopy marzną od stalowego pokładu. Ilość warstw ubrań też systematycznie wzrasta. Pojawiają się pierwsze kominiarki. Dobrze, ze przynajmniej płyniemy z wiatrem. To troszkę łagodzi odczuwaną temperaturę.
Zimnej wodzie często towarzyszy mgła. Wilgoć osiada na wszystkich stalowych elementach a ja coraz częściej spoglądam na świat zielonym okiem radaru. Przed posiłkami naciskamy magiczny guziczek na sterowaniu Ebersprachera i po kilku minutach mesę zaczyna wypełniać przyjemne ciepełko. Włączamy je tylko na trochę, bo w końcu trzeba się przyzwyczaić do zimna. Wyżej będzie jeszcze chłodniej.
W czwartek rano radar wykrył dwie pierwsze góry lodowe. Pierwsza minęliśmy we mgle. Druga pokazała się nam na moment i pozwoliła sfotografować. O 13.40 z mgły wyłoniły się pierwsze szczyty Grenlandii. Ziemia - krzyknął Trochu. Ziemia!! Jesteśmy uratowani.