Polska zamarła, gdy kapitan Tadeusz Wrona sadzał boeinga 767 na brzuchu na lotnisku Okęcie. – To było masełko – tak określali perfekcyjne podejście Wrony jego koledzy. Były entuzjazm, odznaczenia dla doskonale wyszkolonego pilota i zgranej załogi, która przeprowadziła ewakuację 230 pasażerów w 90 sekund.
Byliśmy na lotnisku, boeing stoi na kołach – trzeba się dokładnie przyjrzeć, żeby zobaczyć, że awaryjnie lądował. Ma zdarte blachy w tylnej części i gondole silników, którymi szorował po pasie.
Jednocześnie trudno zapomnieć, że stało się coś niesamowitego. W samolocie LOT nie zadziałały dwa niezależne systemy wypuszczenia podwozia. Hydrauliczny i drugi, awaryjny, elektryczny. Do takiej sytuacji z B767 – co przyznają fachowcy z LOT – nigdy nigdzie na świecie nie doszło.
Co się więc stało? To bada Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych.
Sam LOT podkreśla, że jego flota jest w dobrym stanie technicznym, przeglądy wykonywane są zgodnie z instrukcjami, a „wskaźniki punktualności poprawiają się".