Sprzedaż nowych samochodów w Polsce od pewnego czasu rośnie, ale pogarsza się sytuacja gospodarcza. Czy zatem kryzys w branży motoryzacyjnej już się kończy, czy też mamy do czynienia jedynie z przejściowym trendem?
Mamy tu splot kilku czynników. Jeden z nich wynika z naszej przeszłości, gdy też mieliśmy wysoką inflację, a ludzie kupowali cokolwiek, starając się utrzymać wartość swoich zasobów. Podobnie teraz: gdy ktoś widzi, jak szybko topnieje mu wartość zgromadzonych oszczędności, to chce kupić coś trwałego i wartościowego. Dla wielu osób jest to nowoczesne i bezpieczne auto. Zwłaszcza że poprawiła się dostępność samochodów. Jeśli tuż po pandemii trzeba było na nie czekać, nie wiedząc, jaka będzie ostateczna ich cena, to teraz ten czas mocno się skrócił. Wiele modeli dostępnych jest praktycznie od ręki. Natomiast kolejny element wpływający na obecny wzrost sprzedaży to skumulowana realizacja zamówień złożonych jeszcze w ubiegłym roku, gdy dostępność aut była niewielka. Te czynniki powodują, że widzimy, jak sprzedaż cały czas rośnie.
Średnia cena nowego samochodu sięga teraz ok. 167 tys. zł, a spadków raczej nikt się nie spodziewa. Jak w takiej sytuacji przyciągać klientów do salonów, zwłaszcza tych indywidualnych?
Wysokie ceny samochodów nie wzięły się znikąd. Mamy wysoką inflację i drożeje wszystko. W branży motoryzacyjnej zdrożały surowce niezbędne do produkcji aut, podrożała energia. Jest presja płacowa, więc trzeba było podnieść wynagrodzenia pracownikom. Na dodatek w samochodach mamy coraz więcej urządzeń, które nie tylko ograniczają emisje zanieczyszczeń, ale dostarczają dodatkowe funkcjonalności, także w kwestii bezpieczeństwa. To one sprawiają, że samochody same hamują, analizują znaki drogowe, po prostu nam pomagają w czasie jazdy. Każde takie urządzenie to dodatkowy koszt i powód wzrostu cen. To wcale nie jest tak, że producenci samochodów chcą więcej zarabiać. Przeciwnie: po danych finansowych widać, że wielu z nich zarabia obecnie mniej niż w poprzednich latach.
Do salonów dilerskich zaczynają wracać wyprzedaże rocznika, ale widać, że raczej nie polegają na obniżaniu cen, tylko łagodzeniu kolejnych podwyżek. Jeśli z powodu inflacji bardzo drogie stało się finansowanie zakupu aut, to czy można zwiększyć ich sprzedaż, dofinansowując kredyty lub leasing?
Z produktami finansowymi jest kłopot: gdy stopy procentowe były na niskim poziomie, to można było niewielkim kosztem zaoferować kredyt np. zero procent z wpłatą połowy pieniędzy przy odbiorze auta i drugą za rok bez odsetek. Albo leasing 100 proc. lub 102 proc. Jednak przy dzisiejszych wysokich stopach procentowych, aby dofinansować tego rodzaju produkty, należałoby wyłożyć np. jedną dziesiątą ceny samochodu. Więc to się staje bardzo drogie. Dopóki stopy nie spadną, będzie nam trudno proponować tak atrakcyjne warunki finansowe jak kiedyś. Ten element wytrącił nam z rąk rynek. Nie mamy tak dużych marż, by takie zachęty sfinansować.
W Europie Zachodniej szybko rośnie udział aut elektrycznych, ale w Polsce jest on znacznie mniejszy. Jaką perspektywę ma ten segment rynku?
Toyota jako pierwsza rozpoczęła prace nad samochodami niskoemisyjnymi. Już teraz mamy w sprzedaży kilka modeli elektrycznych, a w ciągu najbliższych lat wprowadzimy dziesięć kolejnych. Będziemy mieć wtedy całą gamę samochodów na baterie. Ale jako pionier niskoemisyjności uważamy, że to klienci powinni decydować, jakimi autami chcą jeździć, a nie regulacje. Decydować powinna funkcjonalność i użyteczność, tymczasem dziś przed samochodami elektrycznymi, zwłaszcza w Polsce, jest bardzo wiele barier. Choć sprzedaż będzie rosła, to trudno sobie wyobrazić, że będzie stanowić znaczącą część rynku. Samochody na baterie są dwa razy droższe od konwencjonalnych, a przez utrzymujące się wysokie koszty baterii ich ceny nie będą spadać szybko. Do tego dochodzą ciągłe problemy z zasięgiem i brakiem ładowarek. Zadajmy sobie też pytanie: czy to są rzeczywiście auta ekologiczne? Przecież w zdecydowanej większości ładujemy je prądem z elektrowni węglowych. Jeśli w Polsce wyprodukowanie 1 kWh z węgla powoduje emisję ok. 700 gramów CO2 lub więcej, a auto na przejechanie 100 km potrzebuje 21 kWh, to emituje na kilometr ok. 140–150 g CO2. Tylko nie w czasie jazdy, ale na etapie produkcji prądu do niego. Tymczasem samochód hybrydowy, którego nie trzeba ładować, emituje ok. 100 g na kilometr.
Może więc nie powinniśmy już teraz decydować, jaka technologia będzie w przyszłości najlepsza, i wyrzucać do kosza wszystko prócz elektryków, co zakładają unijne regulacje?
Mamy wciąż wiele wyzwań: co z energią do samochodów elektrycznych, co z infrastrukturą ładowania, czy klienci są gotowi na zmiany? Takich pytań niestety nie zadajemy, sprowadzając wszystko do problemu, czy gotowi są producenci. Ja twierdzę, że tak, producenci sobie poradzą. Ale czy gotowy będzie rynek? Otóż najpierw trzeba rozwiązać te pozostałe problemy.