Żeby drukować w technologii letterpress, potrzeba nie lada krzepy. Ale Mateusz Wiśniewski na brak kondycji nie narzeka. Dziesiątki wdepnięć w pedał nożny ważącej koło tony prasy drukarskiej robią swoje. Na oddech nie ma czasu. Jeśli nie drukuje, siedzi razem z grafikiem nad nowymi projektami albo odbiera telefony od klientów. Interes kręci się w tempie nie mniejszym niż obsługiwana przez niego prasa. Po prestiżowe wizytówki wykonywane w jego warsztacie druku typograficznego ustawia się kolejka. Stoją w niej lekarze, prawnicy, właściciele małych firm, którym zależy na atrakcyjności produktu. A za to trzeba zapłacić: 100 kart biznesowych wydrukowanych w sposób, który niewiele zmienił się od czasów Gutenberga, kosztuje kilkaset złotych.
Rambo strzela z karabinu
Właściciel warszawskiej pracowni pasję do tradycyjnych metod typograficznych przejął po rodzinie. Pierwsza była babcia, a potem ojciec, którzy wytłaczali gruby papier bawełniany za pomocą ręcznie składanych ołowianych klocuszków – czcionek. Najmłodszy z drukarzy szkodliwe farby zastąpił ekologicznymi, a żmudne ręczne składanie tekstów i grafik zoptymalizował, używając do projektów komputera. Mimo tych ulepszeń na efekt jego pracy wciąż trzeba czekać. Niekiedy nawet trzy tygodnie. – Gdy pracuje się na zabytkowych, ponadstuletnich maszynach, nie ma niczego „na już". Działamy trochę jak krawiec szyjący na miarę. Cyzelujemy zamówienia z lupą, nigdy w pośpiechu – mówi. Mimo nie najniższych cen i długich terminów realizacji nie narzeka. Chętnych na wysokiej jakości, oryginalne wizytówki z roku na rok jest coraz więcej. – Mamy wielu nowych klientów, którzy dzwonią lub piszą, zaczynając od formułki „zostaliście nam poleceni" – opowiada. Część odbiorców znajduje firmę na Pintereście czy Behance – portalach dla specjalistów z branży kreatywnej. Nie tylko z Polski. – Trafiają do nas ludzie dosłownie z całego świata. Nasze prace wysyłamy do Japonii, Australii, Stanów Zjednoczonych, Mozambiku, Dubaju – podkreśla.
Jaka realizacja najbardziej zapadła mu w pamięć? Kilka wykonywanych dla nietypowych klientów, m.in.: performerki burleski, która leciała na konkurs do Los Angeles, bodyguarda VIP, który jako inspirację do projektu podesłał film, na którym niczym Rambo strzela z wielkiego karabinu, oraz kilku osób z listy najbogatszych Polaków.
W Polsce, niestety, nadal w użyciu są głównie projekty z szablonu, niestarannie wydrukowane po kosztach. O tym, że ten mały kartonik może być kluczem do sukcesu, myśli niewielu. Choć zdaniem Mateusza Wiśniewskiego z Letter & Press powoli rośnie świadomość w tym temacie. – Zauważamy trzy istotne rzeczy: pierwsza to inwestowanie sporych nakładów finansowych w wizytówki. Gdy zaczynaliśmy, zazwyczaj firma zamawiająca decydowała się na czarną farbę oraz na ekskluzywne wizytówki tylko dla prezesa. W tym momencie klienci o wiele chętniej wybierają druki wielokolorowe, „doposażają" je, na ile się tylko da, na przykład barwiąc brzegi. Bilety wizytowe zamawiają dla wszystkich menedżerów wyższego szczebla lub całego pionu kreatywnego. Czyli mamy postęp – podsumowuje z uśmiechem. – Druga kwestia to wyedukowany klient. Wytworzyła się spora grupa odbiorców, która wie, co to jest letterpress oraz jak bardzo się wyróżnia na tle przeciętnych wizytówek. Klienci zgłaszają się o wiele częściej ze szczegółowymi, jasno sprecyzowanymi oczekiwaniami zamiast całkowicie bez wizji i pomysłu, jak to bywało kiedyś. Ostatnia kwestia to zmieniające się gusta. Ludzie zaczynają naprawdę rozumieć, że mniej znaczy więcej. Usuwają co tylko się da z wizytówek – to dobry trend. Wizytówka nie powinna być zaśmiecona, zagracona – podkreśla.
Zielono–pomarańczowe humory
Oszczędność w formie doradza również swoim klientom Edgar Bąk, wykładowca School of Form w Poznaniu. Na co dzień w swoim studiu graficznym zajmuje się komunikacją wizualną. Jego osobista wizytówka jest przykładem takiego prostego rozwiązania: z jednej strony prosty tekst wyrównany do lewej. Z tyłu: wielka płaszczyzna koloru. – Diabeł tkwi w szczegółach: papier jest trzy czy cztery razy grubszy niż normalnie, ciepły i mięsisty w dotyku. Kolor jest zaś fluorescencyjny, zależnie od mojego humoru, zielony lub pomarańczowy – opisuje.