Większość narodowych instytucji kultury w ciągu ostatnich 10–15 lat sama zaaplikowała sobie reformy. W efekcie stały się benchmarkami dla całej branży: nowocześnie zarządzane, zsieciowane, inteligentne, wrażliwe, samouczące się. Przekraczając stawiane im przez polityków cele, zostały aktywnymi inwestorami kapitału intelektualnego i społecznego, uczestnikami życia umysłowego, inicjatorami i partnerami wielkich społecznych debat. Instytucje przestały być chłopcami na posyłki lub chłopcami do bicia kolejnych polityków. Stały się organizacjami arms length – podmiotami kultury. Na lepsze zmieniło się w sektorze wszystko oprócz samego ministerstwa i jego portfolio. Na Krakowskim Przedmieściu zmieniali się tylko ministrowie.
W tak urządzonym państwie mniej lub bardziej przypadkowy polityk, który wylosuje akurat ten resort, decyduje o tym, „czyja kultura", a nie o tym, na co wspólnocie kultura. Przyjmuje zatem nie rolę mecenasa, lecz kuratora i nadzorcy. Kultura w takim państwie nie jest motorem rozwoju, spoiwem społecznym ani częścią gospodarki. Nie jest nawet aparatem pojęciowym czy zasobem poznawczym. Jest skrzynką z narzędziami do zdobywania, sprawowania i zachowania władzy. A przecież nie o to chodzi. Wiadomo, że w dłuższej perspektywie kuratorskie ambicje władzy szkodzą i kulturze, i polityce. W tak pojętej polityce kulturalnej to państwo decyduje, który twórca realizuje jego cele, a który, jak mawia Gliński Piotr, nie jest rozsądny. To polityk rozstrzyga, kto ma talent, a kto nie. Która instytucja jest nasza, a która nie.
Państwowców zawodowo związanych z sektorem kultury od wielu lat nie opuszczało przekonanie, że każda kolejna władza na zmianę lekceważyła lub poddawała rewizji wartości, znaki, więzi i tożsamości, czyli kulturę. Proces ich restytucji nie będzie ani szybki, ani łatwy, ani tani. Plan naprawy każdego innego sektora pewnie da się rozpisać na jedną pracowitą kadencję. Plan dla kultury i edukacji do kultury może zająć dekadę lub dwie.
Świadomi długofalowej natury procesów kulturotwórczych i edukacyjnych w gronie byłych dyrektorów narodowych instytucji kultury (Grzegorz Gauden, Michał Merczyński, Piotr Rypson, Magdalena Sroka, Tadeusz Zielniewicz), zwolnionych przez Piotra Glińskiego, powołaliśmy Towarzystwo Kultury Stosowanej. W ciągu roku opracowało ono program reformy sektora kultury z myślą o „dniu po". W całości prezentowałem ów program w ostatnich tygodniach kampanii wyborczej poprzez media społecznościowe, spotykając się z głównie pozytywnymi i konstruktywnymi komentarzami, za które bardzo dziękuję. Dziś przywołuję Państwu uzasadnienie jego powstania – pięć powodów, dla których warto, żeby na szczególnych prawach kultura była celem i zarazem wehikułem racjonalnej zmiany społecznej.
1. Żadne państwo nie jest w stanie jednocześnie przeprowadzić wszystkich reform wszystkiego, od armii po ZUS. Im głębsza zmiana, tym dłużej musi być przygotowywana. Żadna z tych reform nie będzie trwała bez zasadniczej reformy kultury, bo żadna z nich nie immunizuje społeczeństwa na tanie slogany i kosztowne szantaże. Bez reformy sektora kultury żaden wysiłek modernizacyjny nie przetrwa dłużej niż do kolejnych wyborów, bo będzie wisiał w aksjologicznej próżni.