W niespokojnym, rozedrganym tłumie ludzi zatrzymanych nagle w podróży „Święty" wyróżniał się w zasadzie wszystkim. Choć nie robił nic, co zwracałoby na niego uwagę, nie sposób było go nie zauważyć. Niewzruszony, jakby nieobecny, pogodny i jasny, sprawiał wrażenie jedynego spokojnego punktu pośrodku rozgorączkowanego bazaru, jakim w gruncie rzeczy był Pahargandż. Wydawało się, że nie pasuje do tego miejsca, a jednocześnie w oczywisty sposób do niego przynależy, a nawet jest jego nieodłączną częścią. Rankiem widywałem go przy wystawionym na ulicę stole w knajpce Madan przy głównej bazarowej alei. Był wysoki i w przeciwieństwie do podobnych włóczęgów, dziwaków i pielgrzymów mocno zbudowany, wyglądał wręcz na siłacza. Brodaty, z siwymi długimi włosami związanymi z tyłu głowy, w białej koszuli, szerokich spodniach z jasnej bawełny i sandałach na bosych stopach, promieniował onieśmielającym dostojeństwem. Może dlatego zwykle siedział sam.
Knajpa Madan, a zwłaszcza dwie drewniane ławy wystawione na ulicę i służące za stoły, była zastrzeżona dla takich jak on, stałych i starych bywalców, weteranów, pionierów, odkrywców. To było ich miejsce, ich stoły.
Przesiadywali tam, odkąd pamiętam. Przyglądałem się im z położonego naprzeciwko baru, zerkałem nieśmiało, z podziwem, z zazdrością. Bar Kośla w zasadzie niczym się nie różnił od Madanu. Wąska, niska i ciemna nora, bez okien i wentylacji, zastawiona starymi, odrapanymi stolikami i chwiejnymi plastikowymi krzesłami, z otwartą kuchnią, duszna i gorąca do niemożliwości w środku, dławiąca kurzem i spalinami przy ławach wystawionych na ulicę. W jednym i drugim barze, płacąc dolara, można było się najeść miską dalu z ryżem albo podpłomykami.
Grzanki, frytki i bezmięsne hamburgery
Właściciel Madanu przechwalał się, że jako jeden z pierwszych na całym Pahargandżu wprowadził do jadłospisu proste zachodnie potrawy – makaron, naleśniki, omlety, owsiankę, grzanki, frytki, a nawet bezmięsne hamburgery i pizzę. Tą właśnie ofertą udało mu się ściągnąć do siebie cudzoziemskich włóczęgów, którzy po trwającej wiele miesięcy tułaczce przez Orient, tureckie zaułki i bazary, perskie i afgańskie pustynie, górskie pustkowia, wąwozy, przełęcze Hindukuszu, dotarłszy w końcu do celu podróży, wymarzonych Indii, wygłodzeni i schorowani, zatęsknili za zachodnimi przysmakami przypominającymi im dom i wszystko, co za sobą zostawili.
„Święty" trafił tu jako jeden z pierwszych i odtąd stołował się głównie w Madanie. „Stołował się" to zresztą za dużo powiedziane. Widywałem go zwykle nad szklanką lemoniady czy orzeźwiającego lassi. Ale tego tradycyjnego, słonego, mocno przyprawionego, a nie słodkiego jak ulepek, zamawianego w barach przez cudzoziemców. Mimo postury mocarza jadał niewiele: surowe warzywa, owoce, miód, orzechy, jogurt. Sam je wybierał i kupował na targowiskach, sam sobie przyrządzał posiłki w hotelowych pokojach.