Będzie na boisku od początku meczu z Grecją, choć Argentyna ostatni krok do awansu postawiłaby zapewne i bez niego. – Byłoby grzechem, gdybym publikę pozbawił widoku najlepszego piłkarza świata – mówił o nim Diego Maradona. Leo Messi i jego trener to jedyna w RPA niezawodna gwarancja dobrej rozrywki.
Ale obaj wiedzą, że ten czas swobody powoli się kończy. Po zwycięstwach nad Nigerią i Koreą Południową wszyscy już wiedzą, że Messi na mundialu jest tak wielki, jak był przez ostatnie sezony w Barcelonie, a Maradona nie tak chaotyczny, jak go malowano w eliminacjach.
– My faworytami? Nie jesteśmy nawet kandydatami, jeden błąd i jakiś dobry rywal wystarczą. Każdy może ci strzelić gola, choćby z rzutu rożnego, a wtedy wszystko, nad czym pracowałeś... Ciao – mówił przed meczem z Grecją Maradona. Ale zaraz ostrzegł: - Dopiero się rozgrzewamy.
To jest na razie turniej Ameryki Południowej, niepokonanej ani razu, zwycięskiej w ośmiu z dziesięciu rozegranych meczów, z Argentyną jako perłą w koronie i niesamowitym Messim. Ze wszystkich gwiazd, które zjechały do Afryki, o niego się obawiano najbardziej: że będzie przemęczony, dostanie za małe wsparcie od kolegów.
To Wayne Rooney przyjechał na mistrzostwa wśród takich pochwał, że, jak napisał felietonista „Daily Mirror”, spodziewano się, iż Anglik wykarmi całe Soweto kilkoma bochenkami chleba i paroma rybami. Ale zaczęła się gra i wszyscy są w cieniu Leo. Był najlepszy w meczu z Nigerią jako napastnik, w spotkaniu z Koreą jako pomocnik, brakuje mu w RPA tylko bramek. A Argentyna na tle skłóconych Francuzów, debatujących Anglików i Włochów, krytykowanych za styl Holendrów i Brazylijczyków jest krainą szczęśliwości.