Północ, centrum miasta, dzielnica biurowców. W zasięgu wzroku dziesiątki placów budów. Praca wre. Ramiona dźwigów raz po raz unoszą betonowe elementy, na szkieletach stalowych konstrukcji w jaskrawym świetle reflektorów uwijają się robotnicy.
W Dubaju, który szczyci się najszybszym tempem realizacji inwestycji, praca trwa non stop. Decyzje zapadają w klimatyzowanych gabinetach: – 100 pięter? Okej. Osiem miesięcy powinno wystarczyć. Realizacja spada na barki robotników z: Indii, Pakistanu, Sri Lanki, Filipin. Takich jak Sanjeer Kishan. Znajduję go po godzinie błąkania się po okolicach placów budów. Przyjechał tu trzy miesiące temu. Chudy, żylasty, o gorejących oczach pod okapem plastikowego hełmu. – To miało być eldorado, a mam dwa tysiące dolarów długu. Nigdy tego nie spłacę – spluwa na ziemię.
Kishan, podobnie jak wielu innych, padł ofiarą nieuczciwych pośredników. Obciążyli go kosztami przejazdu i wizy, jeszcze kazali sobie zapłacić za załatwienie pracy. Wielu robotników przez pierwsze lata musi oddawać większą część pensji. A te, jak na warunki Dubaju, są śmiesznie niskie. Od 100 do 250 dolarów miesięcznie.
– I nie wolno narzekać. Pracodawcy potrafią się zabezpieczyć. Na przykład zabierają pracownikom paszporty. Nieznający arabskiego, pozbawieni dokumentów robotnicy są skazani na ich łaskę – mówi obrońca praw człowieka Hadi Khaemi.
Jadę taksówką do Al Quoz, obozu azjatyckich robotników. Jesteśmy na głównej, 14-pasmowej arterii miasta Sheikh Zayed Road. Po obu stronach równe rzędy błyszczących w słońcu futurystycznych drapaczy chmur. Wyprzedzają nas najlepsze samochody świata: bentleye, jaguary, lexusy, czerwone ferrari.