Sprawa jest poważna, w końcu dotyczy pieniędzy. Aby zostać prezydentem USA, trzeba mieć ich góry. Obecna kampania przejdzie do historii jako pierwsza, w której łączne wydatki wszystkich kandydatów przekroczyły miliard dolarów! Ameryka to wielki i ludny kraj. By marzyć o Gabinecie Owalnym, trzeba mieć co najmniej 100 milionów dolarów, a i to może okazać się za mało.
W ramach systemu publicznego stworzonego po to, by ograniczyć wpływ wielkich grup interesu na wybór prezydenta i wyrównać szanse, kandydat może otrzymać niespełna 85 milionów dolarów - w zamian za wyrzeczenie się prywatnych datków od momentu formalnej nominacji (przełom sierpnia i września) do dnia wyborów na początku listopada.
Tymczasem Barack Obama, który w prawyborach zebrał ponad ćwierć miliarda dolarów, jest w stanie zgromadzić przed jesienną rozgrywką znacznie więcej, niż ma mu do zaoferowania Wuj Sam. Kandydat wyjaśnia, że decyzję podjął z ciężkim sercem. Jest zwolennikiem "zdrowego publicznego systemu finansowania", ale, niestety, obecny jest chory, bo został opanowany przez republikańskie grupy interesu specjalizujące się w wydawaniu ogromnych sum poza limitem 85 milionów. Najlepszym przykładem byli w 2004 roku republikańscy weterani wojny wietnamskiej, którzy bez żadnego formalnego związku z kampanią George'a W. Busha wydali poza systemem miliony na kampanię reklamową przeciwko demokracie Johnowi Kerry'emu. Argumenty Obamy brzmią mało przekonująco, bo do niedawna mówił coś zupełnie innego. Nawet zwykle wyważony w osądach dziennik "Washington Post" zarzucił mu w komentarzu redakcyjnym cynizm.
Republikanie głośno krzyczą: "foul play", przede wszystkim dlatego, że ich kandydat John McCain może tylko pomarzyć o sumach, jakie gromadzi jego rywal.
Tu dochodzimy do sedna problemu. Barack Obama rzeczywiście złamał dane słowo. Ale prawdą jest też, że jest w tym względzie "kandydatem zmiany". Jego sztabowi udało się stworzyć półtoramilionową armię internautów, z których każdy wpłaca na www.barackobama.com po parę, paręnaście albo parędziesiąt dolarów. To prawdziwa rewolucja w systemie finansowania kampanii w USA. Pierwszy kandydat na prezydenta nie musi polegać ani na państwie, ani liczyć na pomoc grup interesu, które – jak sama nazwa wskazuje – mają w tym wsparciu jakiś interes.