Z wielkoformatowych prac oraz tych mniejszych, przypominających rysunki ze szkicownika, z gęstwiny czarno-biało kresek i punktów wyłaniają się kameleony, zebry, bizony i inne zwierzęta, ptaki i rośliny. Mogą kojarzyć się z ZOO, jak i z prehistorycznym Parkiem Jurajskim. Ale dla artystki temat jest jedynie pretekstem do ukazania bogactwa środków graficznych.
- Dla wielu grafika artystyczna to niszowa przestrzeń. Coraz częściej wypierają ją nowe media. Robię wszystko, aby upowszechnić wiedzę o niej i dawnych technikach — mówi „Rzeczpospolitej" Iwona Cur. – Chcę pokazać, że grafik jest artystą poszukującym, a jego praca wymaga wyobraźni, wiedzy i wysiłku.
Jej zainteresowanie grafiką wzięło się zarazem z buntu i przekory wobec męskiej dominacji w świecie sztuki: — Obecnie to się zmienia – mówi – w akademiach studiuje mnóstwo kobiet, ale nie zgadzam się z wciąż powszechnym mówieniem o „sztuce kobiecej". Chciałam robić coś, co kojarzy się zwykle z „męską pracą" i wymaga trudu fizycznego. Stąd moje przeskalowane formaty, ciężkie matryce, wielki, niełatwy do odbijania papier. Zależało mi, żeby widz nie znający autora, mówił, że to praca wybitnie „męska".
W grafikach (150x150 cm) z cyklu „Ars Animal", które Iwona Cur robi od kilkunastu lat, jeszcze od czasów studiów, interesują ją też zmienne efekty wizualne. Z bliska wchodzimy jakby w trudny do ogarnięcia labirynt linii, tropów i śladów, a z odległości „łapiemy" dystans i rozpoznajemy, co widzimy. Psychologia widzenia umożliwia w ten sposób różne gry z widzem.
Duże prace to linoryty, należące do techniki druku wypukłego. Artystka perfekcyjnie oddaje w nich bogactwo faktur i struktur, choć przenoszenie rysunku i wycinanie wielkiej matrycy, to bardzo trudna robota, trwająca nieraz dwa miesiące. Na studiach nikt w jej otoczeniu nie porywał się na działanie w tej skali, więc tej technologii musiała uczyć się sama. Dziś włada nią w pełni swobodnie i jak mówi, nie boi się czegoś zepsuć.