A potem zrobiono „złodziejską" – zdaniem niektórych – prywatyzację i kolejki w aptekach zniknęły. Rząd sprzedał większość posiadanych przez siebie spółek aptecznych. Sprzedał, bo nie potrafił nimi zarządzać, a mając konkurencję, traciły one rynek, bo rząd potrafi czerpać zyski tylko z takich spółek, które nie mają liczącej się konkurencji – jak Orlen czy KGHM.
By jednak nie pozwolić działać wilczym prawom kapitalizmu, już w 2004 r. postkomuniści z SLD wprowadzili w prawie farmaceutycznym przepis, że zezwolenia na prowadzenie apteki „nie wydaje się, jeśli podmiot ubiegający się o zezwolenie prowadzi na terenie województwa więcej niż jeden procent aptek ogólnodostępnych". Ale przynajmniej jasno zadeklarowali, że nie chodzi o zakaz posiadania więcej niż jednego procentu aptek, tylko o „niewydawanie zezwoleń" na otwieranie nowych. Przez lata całe twierdziły tak w oficjalnych dokumentach Ministerstwo Zdrowia, Ministerstwo Skarbu Państwa, UOKiK. Ale tylko do czasu, gdy Donald Tusk ogłosił, że udawał z tym liberalizmem, bo w skrytości ducha zawsze był socjalistą. Inspekcja farmaceutyczna uznała wówczas, że ze zwrotu „zezwolenia nie wydaje się" wynika bezwzględny zakaz posiadania w ogóle większej liczby aptek. Zaczęto więc inwestorom odbierać zezwolenia wydane przed prywatyzacją. PiS przelicytował PO i wprowadził zasadę, że apteka z odebranym zezwoleniem nie tylko nie może działać, ale staje się niesprzedawalna. W ten prosty sposób robi się wywłaszczenie „wrogów ludu". Popularne ostatnio stwierdzenie: „Chcieliśmy dobrze, być może nie wyszło", trzeba będzie przerobić: „Być może chcieli dobrze, a wyszło jak zawsze".