Jeden kraj, jeden naród, jedna flaga, jedno państwo – w taki sposób premier Turcji Binali Yildirim charakteryzuje przyszły system prezydencki. W poniedziałek turecki parlament rozpoczął dawno oczekiwaną debatę na temat zmiany systemu rządzenia krajem. Turcja miałaby stać się republiką prezydencką zamiast jak obecnie parlamentarną. Reforma konstytucyjna miałaby wejść w życie pod koniec 2019 roku. Prezydent miałby być równocześnie szefem rządu wybieranym w wyborach powszechnych na maksimum dwie pięcioletnie kadencje.

Nikt nie ma wątpliwości, że jedynym kandydatem jest obecny prezydent 63-letni Recep Tayyip Erdogan. Po wejściu w życie reformy mógłby rządzić do 2029 roku. Już całkiem otwarcie autorytarnie, tak jak to zresztą usiłował czynić początkowo w roli premiera, a od trzech lat realizuje, sprawując funkcję prezydenta.

Do reformy systemu władzy Erdogan przygotowywał się od dawna. Na przeszkodzie stała jednak konstytucja. Jej zmiana wymaga dwu trzecich głosów. Od chwili, gdy ugrupowanie Erdogana Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) zasiada w parlamencie, jedynie w pierwszych wyborach, w których uczestniczyła (2002 r.), zdołała uzyskać konstytucyjną większość. Potem już nigdy. Dwa lata temu utraciła nawet na krótko większość kwalifikowaną. Nie było więc warunków, aby Erdogan mógł zrealizować swe zamierzenia. Nie ma ich także obecnie, jednak AKP liczy na głosy nacjonalistycznej Partia Ruchu Narodowego (MHP). Jej szef Devlet Bahceli jest za, ale partia jest podzielona. Dwie główne partie opozycyjne prokurdyjska Ludowa Partia Demokratyczna (HDP) oraz kemalistowska Republikańska Partia Ludowa (CHP) są przeciwko reformie.

Do celu prowadzi jednak jeszcze inna droga. Zmian można dokonać, uzyskując co najmniej 330 głosów w 550-osobowym parlamencie, ale pod warunkiem akceptacji reformy w referendum. To szansa dla Erdogana.

Zdaniem premiera Yildirima zmiana systemu jest koniecznością. – Jeżeli to się nie stanie, Turcji grozi podział. Mówię to otwarcie i jasno – przekonywał niedawno. Sam Erdogan przed rokiem powoływał się na Hitlera, uzasadniając konieczność konsolidacji władzy w jednym ręku. Potem tłumaczył, że został źle zrozumiany. Obecnie, po lipcowym puczu, rosnącym zagrożeniu terrorystycznym oraz w warunkach zbrojnego konfliktu z kurdyjską PKK, a także wojny w Syrii tłumaczy, że jedynowładztwo ułatwi podejmowanie decyzji.