Sylwia Gruchała: Siła bierze się ze złości

Byłam taka silna, bo życie mnie skrzywdziło. Mój charakter wykuł się z buntu wobec sytuacji, z którą musiałam się zmierzyć – mówi Michałowi Kołodziejczykowi Sylwia Gruchała, była florecistka, dwukrotna medalistka igrzysk olimpijskich.

Aktualizacja: 24.02.2019 11:55 Publikacja: 22.02.2019 09:00

Trenerzy akceptowali mój trudny charakter. Z premedytacją, świadomie nie chcieli mnie temperować alb

Trenerzy akceptowali mój trudny charakter. Z premedytacją, świadomie nie chcieli mnie temperować albo robili to tak umiejętnie, że nie zabili we mnie złośnika i buntownika. Wyciągali ze mnie zwierzę, które jest tak potrzebne w sportach walki

Foto: Forum

Plus Minus: Powiedziała pani kiedyś, że nie wierzy w sukcesy grzecznych dziewczynek w sporcie. Zawsze była pani niegrzeczna?

Swoją córkę też tak wychowuję. Uważam, że dziecko nie powinno być przesadnie posłuszne i grzeczne, bo dzieci z natury takie nie są. Nie można zabijać w człowieku jego naturalnego charakteru. To jest barbarzyństwo. Byłam wychowywana w swobodzie, może dlatego, że tylko przez ojca. Robiłam, co chciałam.

Pani zdanie zawsze było najważniejsze?

To była moja siła. Jak powiedziałam coś na głos, to starałam się za wszelką cenę udowodnić, że mam rację. Dziś jest inaczej, dojrzałam, zmieniło mnie macierzyństwo. Doszłam do wniosku, że lepiej być szczęśliwą, niż mieć rację. Ale jako florecistka byłam zbuntowana, miałam dużo do powiedzenia. Myślę, że także dlatego trener postawił na mnie jako na liderkę zespołu. Zauważył we mnie mocny charakter, odporność psychiczną, która pozwalała mi być tą zawodniczką, która kończyła mecze. Miałam największą odpowiedzialność – dowieźć wynik do końca.

Dużo czasu zajęła pani przemiana w kogoś, kim jest teraz?

Sport buduje w człowieku upór. Dużo rzeczy robi się może nie wbrew sobie, ale z dużym wysiłkiem. Sport i życie pokazały mi, że jeśli naprawdę chcesz dojść do wyznaczonego wcześniej celu, to najwięcej do pokazania masz w trudnych momentach. Kiedy ci się bardzo nie chce i nie masz na nic ochoty, to właśnie wtedy trzeba dać z siebie więcej. To buduje, to kluczowe chwile. Sport wymusił na mnie niektóre zachowania, a później, kiedy byłam już najedzona jako florecistka – odpuściłam i złagodniałam. Przestałam się buntować, zaczęłam iść innym na rękę. To przyszło z wiekiem i z sukcesami.

Podobno wszystko robiła pani na 100 procent. Nie wszystkim to pasowało, że nigdy pani nie odpuszczała?

W życiu nie można niczego robić na pół gwizdka. Jeśli coś ma być porządne, to trzeba się temu oddać bez reszty. Albo wkładasz w coś całe serce, albo lepiej się do tego w ogóle nie zabieraj. Dla mnie najważniejsza jest jakość, we wszystkim. W treningach, w pracy, w relacji z drugim człowiekiem. Podejmowałam się tylko spraw, w które potrafiłam się całkowicie zaangażować. Wtedy czuje się prawdziwy smak – sukcesu, związku. Jak kocham, to całą sobą, cokolwiek: szermierkę czy faceta.

Niczego nie zostawia pani przypadkowi?

Nie wiem, czy przypadki w ogóle istnieją. Trzeba się wstrzelić w odpowiedni moment, znaleźć się akurat w tym miejscu, gdzie było warto. Miałam szczęście, bo ze mną tak było. Moi trenerzy byli doświadczeni, mogli przekazać mi wiedzę zdobytą wcześniej, mogli mną pokierować, nauczyli mnie fechtunku na wysokim poziomie. Miałam w drużynie koleżanki, które były utalentowane, miały charakter i chciały osiągnąć sukces. Każda z nas wnosiła coś do zespołu, miałyśmy wspólny cel i tylko dlatego udało nam się go zrealizować. Grałyśmy do jednej bramki. Życie pokazało mi, że sport to jedyna rozsądna droga, jaką mogłam wybrać. Bardzo szybko musiałam się usamodzielnić, mając 15 lat, sama decydowałam o tym, co będę robić. Moja mama była w Stanach Zjednoczonych, tata zmarł, mieszkałam raz z jedną siostrą, raz z drugą, ale prawdziwym domem był sport. Wymyśliłam sobie, że to dla mnie jedyne bezpieczne miejsce.

I było bezpieczne?

Trenerzy akceptowali mój trudny charakter. Z premedytacją, świadomie nie chcieli mnie temperować albo robili to tak umiejętnie, że nie zabili we mnie złośnika i buntownika. Wyciągali ze mnie zwierzę, które jest tak potrzebne w sportach walki. Zresztą przecież w biznesie też trzeba być zdeterminowanym. Bycie zwierzęciem na polu walki, kiedy masz większą chęć zagryzienia przeciwnika, sprawia, że wygrywasz. Kiedyś miałam bardzo niski poziom lęku, szłam po swoje. Miałam też szczęście do zdrowia, obeszło się bez wielu kontuzji, zawsze ufałam instynktowi. Wiedziałam, kiedy mogę się forsować, a kiedy muszę odpuścić. Wszystko szło fajnie i płynnie. To była harówka, ale dla mnie także zwyczajna, przyjemna, ciężka praca.

Mama wyjechała do USA, kiedy miała pani sześć lat. Wspominała pani o świętach Bożego Narodzenia i czekaniu na jej powrót. Siedzi to w pani jeszcze?

Wiem, co boli, i sama tego błędu nigdy nie popełnię. Nie chcę zostawiać mojej córce jakiejkolwiek obawy, że coś się nie spełni. Najtrudniejsza w moim dzieciństwie była nadzieja, że mama wróci, oczekiwanie. Mama może i chciała wrócić, ale nigdy do tego nie doszło. To mnie naznaczyło. To, że dostawałam kolejne obietnice, że wierzyłam, że „może w tym roku". Miałam sześć lat, kiedy wyjechała, strasznie trudno mi było sobie poradzić. Swojej córce mówię, jak jest. Prawda dla dzieci jest najlepsza.

Takie dzieciństwo zbudowało panią do sportu?

Mój charakter wykuł się z buntu wobec sytuacji, z którą musiałam się zmierzyć. Z czekania na mamę, która nigdy nie wróciła.

Jak szybko sobie z tym pani poradziła?

Długo to trwało, ciągle miałam w sobie żal. Rozprawiłam się z demonami dopiero jako dorosła kobieta.

Jak?

Rozmowa jest dobra na wszystko. Może być z przyjaciółką, może ze specjalistą. Współpracowałam z psychologiem sportu, poruszając bardzo różne tematy, bo wszystko ma wpływ na nasz umysł, na to, jakie podejmujemy decyzje w ekstremalnych momentach w życiu. Kiedy jest duże ciśnienie, nasz mózg wybiera coś, co ma najsilniej zakodowane. Trzeba to przerobić, a rozmowa jest oczyszczająca. Myślę, że wystarczy mieć jednego prawdziwego przyjaciela, żeby być zdrowym psychicznie.

Mama na święta nie wracała, ale przysyłała prezenty. Cieszyły?

W życiu zawsze jest coś za coś. W Polsce kiedyś niewiele było, a ja w paczkach miałam rzeczy, do których nie wiedziałam nawet, jak się zabrać.

Na przykład?

Kiwi. Ani ja, ani moje rodzeństwo nie wiedzieliśmy, co to jest. Czy je się skórkę, jak to smakuje. Nowe smaki, totalna egzotyka. Pewnie jakaś tam radość z tego była, pewnie czułam się wyjątkowo, bo miałam to, czego nie miały moje koleżanki. Ale one miały coś cenniejszego, zamiast owoców z Ameryki miały miłość matki na co dzień. Być może te zdarzenia mają wpływ na to, jaka jestem dziś.

A jaka pani jest?

Obecna w życiu mojego dziecka. Zrezygnowałam z życia zawodowego, bo wiem, jak to jest wychowywać się bez matki.

Pani ojcu udało się zbudować normalny dom?

Mamy nie zastąpił, bo się nie da. Mój tata był jednak osobą z dużym pierwiastkiem żeńskim, przed wyjazdem mamy podział ról był odwrócony. To ona chodziła w spodniach, przynosiła pieniądze do domu, była zaradna, obrotna. Dlatego też później wyjechała do Stanów i nie wracała ze strachu przed tym, że już drugi raz nie uda jej się wyjechać. Tata był łagodny, z wielkim sercem, kochający, wrażliwy, pomocny. Pomagał innym, kiedyś były takie czasy, że to się liczyło. Zmarł, kiedy miałam 15 lat, to był kolejny cios.

Swoją córkę wychowuje pani sama.

I wiem, że jestem odpowiedzialna tylko za relacje matka–córka. Czuję brzemię odpowiedzialności, bo nie zastąpię jej ojca. Julka ma tatę, mają bardzo dobre relacje, ale po naszym rozwodzie siłą rzeczy nie spędza z nim już tak dużo czasu, jak to jest w pełnych rodzinach. Nie mieszkają razem. Próbować zastępować jej ojca nie ma sensu, bo to później źle się kończy. A moja rola jako matki i tak jest wystarczająco wymagająca.

Pamięta pani czas, kiedy zmarł pani tata? Usiedliście z rodzeństwem przy stole i co poczuliście? Samotność?

Paradoksalnie nigdy nie czułam się samotna. Byłam dzieckiem, dziewczyną, teoretycznie powinnam czuć pustkę, a zwyczajnie myślałam, jak teraz wszystko poskładać. Wierzę w filozofię buddyjską, która mówi o tym, jakim skarbem jesteśmy sami dla siebie. Miałam wsparcie w swoim charakterze. Trzeba nauczyć się żyć samemu, spędzać ze sobą czas, nie zagłuszać ciszy, lubić siebie, być z siebie zadowolonym. Trenowałam, ciągle byłam wśród ludzi, wiele rzeczy się działo, non stop byłam w podróży, żyłam na walizkach, zmieniałam kontynenty i strefy czasowe, a czasami tylko miasta w Polsce. Ruch sprawiał, że nie było czasu na zastanawianie się, niektórych sytuacji życiowych nie ma sensu specjalnie analizować, bo to niczego dobrego nie przynosi. Można się tylko zapętlić. Psychika ludzka jest tak nieodgadniona, że wiele rzeczy po prostu trzeba zostawiać naturze. Sport nauczył mnie skupiania się na zadaniu, na tym, żeby je wykonać.

Odreagowywała pani na planszy?

Zawody szermiercze trwają dwa dni. Najpierw są eliminacje, żeby zakwalifikować się do turnieju głównego, ale miejsce w pierwszej szesnastce zwalniało z tego obowiązku, a ja najczęściej miałam je zagwarantowane. Moje koleżanki walczyły, a ja zostawałam sama w pokoju i spędzałam cały dzień ze sobą. To było dla mnie odreagowanie, uspokojenie myśli, żeby następnego dnia było dobrze podczas zawodów. Plansza szermiercza była już miejscem wyrzucenia wszystkich trudnych emocji – agresji, żalu, złości.

Na co była pani zła?

Ze złości bierze się siła. Byłam taka silna, bo życie mnie skrzywdziło. Teraz, po latach, widzę, że jest sprawiedliwe, że zachowuje równowagę, bo to, co mi zabrało, później jednak też oddało. Miałam łatwość we władaniu floretem, czułam ten sport. Mówią, że miałam talent, ale sama nie wiem. Miałam talent do pracy i byłam bardzo zawzięta.

Pogodziła się pani z mamą?

Zmarła w zeszłym roku, nigdy nie miałyśmy dobrych relacji. Widywałyśmy się, kiedy leciałam do Stanów na zawody. Nie oceniam jej zachowania, jako matka nigdy nie krytykuję innych rodziców. Każdy normalny człowiek chce dla swojego dziecka jak najlepiej i myślę, że moja mama w jakiś sposób też chciała. Sama straciła matkę, kiedy miała dwa lata, więc na pewno także nie wiedziała, jak powinna wyglądać taka relacja.

O swojej córce powiedziała pani, że to najważniejszy projekt w życiu.

Wiem, że tak powiedziałam, ale już bym nie użyła tego słowa. Nie pasuje. Nic lepszego niż Julka mnie w życiu nie spotkało, jest dla mnie najważniejsza. O, dzisiaj byłyśmy sobie rzęsy pomalować w centrum handlowym. Jest bardzo uzdolniona ruchowo, widać, że ma budowę sportowca, chociaż to dopiero sześciolatka. Jest wielkim mięśniem, a do tego wydaje się odporna psychicznie. Wizyty u stomatologa mnie w tym utwierdzają. Nie wiem, czy pójdzie w sport, to będzie jej wybór, ale na pewno bardzo bym tego chciała. Uważam, że w dzisiejszych czasach to najlepsze, co można dziecku dać – pasję, naukę życia w grupie, radzenia sobie z porażkami, współpracy z innymi. Trening daje dużo na przyszłość, nawet jeśli nie kończy się profesjonalną karierą.

Uroda pomogła pani w karierze czy czasami przeszkadzała?

Wywodzę się z mało popularnej dyscypliny sportu, więc uroda na pewno mi pomogła. Szermierka to nisza, nikt jej nie pokazuje w telewizji. Jest skomplikowana, dla laika kompletnie niezrozumiała. Jednak dzięki urodzie miałam mnóstwo firm, które same do mnie przychodziły z propozycją współpracy, chciały, żebym była ich twarzą. Oczywiście pamiętam tytuły w gazetach i wypowiedzi dziennikarzy o tym, że jestem za ładna, by odnieść sukces, ale to jakieś bzdury były. Czasy się zmieniły, kobiety bardzo o siebie dbają, poprawiają urodę medycyną estetyczną. Ja byłam raczej normalna, zajęta czym innym, nie przejmowałam się przesadnie tym, jak wyglądam. Lubiłam sukienki, wysokie obcasy, lubiłam się stroić i malować, ale pamiętam siebie głównie w dresach i sportowych butach, z walizką i długą torbą szermierczą, w podróży. To było dla mnie zawsze najważniejsze. Nie przejmowałam się jakimiś odrostami.

Wyniosła pani szermierkę w Polsce na inny poziom?

U mnie była powtarzalność sukcesów. Nie byłam na szczycie przez rok, nie miałam jedynie pięciu minut, tylko trwało to 15 lat. W mojej dyscyplinie trzeba przede wszystkim zabłysnąć na igrzyskach, a ja już w Sydney zdobyłam drużynowo srebro. Później medale się posypały. Od 2002 do 2005 roku były same sukcesy. Brąz na igrzyskach w Atenach, mistrzostwo świata, mistrzostwa Europy. Kiedyś były inne czasy, nie było tylu informacji, sportowcom łatwiej było się utrzymać w mediach, bo też dobrych sportowców nie było wielu. Pasmo sukcesów sprawiało, że chciały na mnie stawiać różne firmy, ciągle o sobie przypominałam. Nawet jak nie chciano pisać o szermierce, to atakowałam z billboardów czy reklam telewizyjnych.

Potrafiła pani zadbać o swoje interesy.

Wiedziałam, że wiele zależy ode mnie, a sam sport nie wystarczy. Nie ma co owijać w bawełnę – chodziło o pieniądze. Pojawiała się szansa, żeby się w życiu ustawić, trzeba było tylko wykorzystać sytuację. Kobiecie uprawiającej sport jest łatwiej – miałam sporo szczęścia, ale też sama mu pomogłam. Wiedziałam, co robię, nie byłam zmęczona. Wszystko działo się w Warszawie, więc wstawałam rano, wsiadałam w samolot i napędzałam interes. Telewizji śniadaniowych jeszcze nie było, ale trzeba było się pokazać w różnych miejscach. A kiedy już jakaś firma na mnie postawiła, wiedziałam, że nie mogę jej zawieść. Skoro mi płaci, inwestuje swoje pieniądze, to znaczy, że oczekuje czegoś w zamian. To mnie motywowało na zawodach. Jak był medal, czułam, że spełniłam oczekiwania, uczciwie się odwdzięczyłam za wsparcie. Nikogo nie wykorzystywałam, tylko korzystałam z szansy zarobienia pieniędzy.

Raz pani żałuje sesji dla czasopisma dla mężczyzn, raz nie – bo płacili więcej niż za medal na igrzyskach. To jak to w końcu jest?

To były inne czasy. Teraz Joanna Przetakiewicz jest w „Playboyu", chociaż skończyła 50 lat. Kiedyś to było nie do pomyślenia, że taka stara baba może się rozbierać, a teraz jeśli ma co pokazać, to niech daje inspirację innym kobietom. Uświadamia, jak o siebie dbać, jak warto ćwiczyć, chodzić na siłownię, by dobrze wyglądać. To wszystko często tylko kwestia dobrej organizacji, dbania o psychikę, o dobry nastrój. Wszystko może się udać, jeśli ma się silną wolę.

Za bardzo nie rozumiem, jak to się ma do pani sesji.

No bo ja jestem z tego starego pokolenia. No dobra, tego średniego. Skusiłam się na sesję, nie była rozbierana, ale trochę kłóciło się to z moimi wartościami. Nie wiem, czy teraz bym się zgodziła, ale propozycja przyszła w momencie, kiedy zwyczajnie potrzebowałam tych pieniędzy.

Brat panią skrytykował, ale podobno krytyka nigdy pani nie ruszała.

Tak mówiłam, bo chciałam, żeby tak było, ale nie byłam odporna. Myślę, że wszystko mocno przeżywałam, ale to wypierałam. Teraz mam dystans. Podobno jest tak, że kiedy jesteś bardzo młody, to przejmujesz się, co inni o tobie pomyślą, jak jesteś starszy, przestajesz się przejmować, a jak masz 60 lat, to dochodzi do ciebie, że tak naprawdę nikogo nie interesowałeś.

Za pokazywanie się w świecie celebrytów płaciła pani wysoką cenę?

Powiedzmy wprost – to była cena mojego wygłupiania się. Zawsze byłam otwarta na nowe rzeczy, chciałam się na własnej skórze przekonać, jak to jest. Jak dziecko – nawet jeśli miałabym się sparzyć. Każdy powinien przeżywać swoje życie osobiście i ja tak robiłam, żeby mieć swoje zdanie. Dziś wiem, co lubię, a czego nie. Gdybym tego nie doświadczyła, mogłabym żałować.

Denerwowała panią popularność? Teraz hitem internetu jest zdjęcie, na którym były mąż łapie panią za biust na parkingu.

Jak kobieta wchodzi do pomieszczenia, to najpierw pojawia się biust, chyba że dużo kłamie, to wtedy pierwszy jest nos. A na poważnie – pogodziłam się z tym, że świat się zmienił i takie informacje i zdjęcia najbardziej cieszą ludzi w Polsce. A może i na świecie – nie wiem. Nie drążę tematu, nie zastanawiam się, nie dziwię. Właściwie to już nic mnie nie dziwi. Wyciągam z tego tylko pozytywne rzeczy.

Da się?

Oczywiście. Pokazałam, że ludzie, którzy są po rozwodzie, nadal mogą się wygłupiać, śmiać z siebie i dobrze bawić w swoim towarzystwie. Myślę, że przełamuję stereotypy. Relacje po rozstaniach są trudne, bo kiedyś ludzie się kochali i nagle decydują, by żyć osobno. Uważam jednak, że można zachować sympatię do byłego męża. Rozwody nie są łatwe, każdy to przeżywa, trwa to latami, ale dla dobra dziecka można żyć w dobrych relacjach. W ten sposób pokazuje się, że choć rodzice nie są już ze sobą, to potrafią rozmawiać bez agresji i nienawiści. W życiu zawsze chodzi o formę. Można się nie zgadzać, można się rozstawać, ale mamy wybór, czy zrobić to z klasą czy z poniżaniem. Decydując się na drugie rozwiązanie, tak naprawdę poniżamy samych siebie.

Pani rozwód relacjonowały kolorowe media. Wiem na przykład, że miała pani ze sobą torebkę za 7 tysięcy złotych.

Tak, za 7 tysięcy zarobionych przeze mnie złotych.

Polacy zazdroszczą pieniędzy?

Byłam tak odcięta od świata zewnętrznego, tak skupiona na swoim zadaniu, że nigdy nie odczuwałam żadnej zazdrości ani ze strony koleżanek, ani rywalek. Miałyśmy dobrą atmosferę. Myślę, że na świecie są różni ludzie, każdy ma swoją historię i jeśli tylko krytykuje, obgaduje i wytyka, to znaczy, że coś przeżył, że ma z czymś trudność. Uważam, że do takich ludzi trzeba podchodzić z wyrozumiałością, bo nie jest im łatwo, współczuję im. Lepiej mi się żyje, kiedy nie hoduję w sobie złych emocji.

Mówi pani, że w drużynie miałyście dobrą atmosferę, a ja myślę, że trener z drużyną kobiet nigdy nie ma łatwo...

Kiedy jest ciśnienie przed zawodami, to musi dojść do rozładowania i pojawiają się kłótnie. Wtedy bywało ciężko, a trener rzeczywiście z babami miał przechlapane. Zmieniały nam się humory, buzowały hormony. Dobrzy trenerzy są jednak przede wszystkim dobrymi psychologami. Tadeusz Pagiński, który miał żonę i dwie córki, mawiał, że kobiet nie należy rozumieć. Podpisuję się pod tym, sama siebie często nie rozumiem. Koleżanek też nie – raz chcą tak, raz tak, pełna sprzeczność. Od was, facetów, możemy się uczyć prostolinijności, zdecydowania. Faceci w kłótni się pobiją, my się kłóciłyśmy, była wymiana zdań w szatni, a później cisza. Ale to naturalne. Sport niesie ze sobą olbrzymi ładunek emocji, kiedy zbliża się wielka impreza, rośnie presja. Czasami lepiej nawet sprowokować przesilenie, żeby wyrzucić wszystko z siebie przed startem czy ważnym wydarzeniem w życiu. Żeby mieć już spokojną głowę i się nie stresować. Mamy prawo do stresu, nie należy przed nim uciekać, ale trzeba umieć nim zarządzać, zaprzyjaźnić się z nim.

Z fechmistrzem Pagińskim rozstaliście się w kłótni. Po igrzyskach w Pekinie zarzucała pani trenerowi nadużywanie alkoholu?

O alkoholu nie padło z moich ust ani jedno słowo, zarzucałam brak profesjonalizmu. Rozstałam się z Pagińskim, bo tego wymagała sytuacja, później chciałam do niego wrócić, ale nie zgodziły się na to władze mojego klubu. Fechmistrz przebaczył mi tamtą awanturę, bo to człowiek z klasą. Właśnie – człowiek. Jego wielu dobrych cech można byłoby długo szukać u innych. A na alkohol w tamtych czasach było jakieś przyzwolenie, wydaje mi się, że dzisiaj na najwyższym poziomie nie jest aż tak widoczny. Każdy potrzebuje się odstresować, alkohol w tym pomaga, ale trzeba wiedzieć kiedy i w jakiej ilości. Poza tym nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem.

Pani nigdy nie rozładowywała emocji alkoholem?

Jako zawodniczka piłam bardzo mało. Teraz chyba piję więcej. Lubię czerwone wino, latem zimne prosecco, ale w dalszym ciągu nie znoszę słabości i kiedy piję lampkę każdego dnia, to natychmiast zapala mi się inna lampka w głowie. Taka, że coś jest chyba nie tak. Źle się wtedy czuję i idę pobiegać.

Potrzebuje pani jeszcze rywalizacji?

Zupełnie nie. Jestem już najedzona, mam tego po kokardę. Potrzebuję w życiu czegoś innego. Przeżyłam co moje i już – odhaczone. To faceci częściej sobie z tym nie radzą, także po zakończeniu kariery muszą rywalizować. Teraz jestem matką: łagodną, idącą na rękę, wybaczającą, ustępującą. Oczywiście mam sport w sobie, muszę się poruszać, żeby serce normalnie funkcjonowało. Kiedy pobiegam, dostaję nagrodę, działają feromony, czuję satysfakcję.

Spełniła pani swoje marzenia w sporcie?

Najsmaczniejsze były momenty, kiedy długo mi nie szło i w końcu coś wielkiego wygrywałam. Jak mistrzostwa Europy w 2005 roku. Wcześniej miałam pół roku przerwy, długo nie mogłam wrócić do formy i kiedy wszyscy spisywali mnie na straty, w końcu zaskoczyło. W życiu bardziej doceniałam takie chwile, które kosztowały mnie więcej wysiłku, kiedy na początku było ciężko. Bo przecież nie chodzi o to, żeby zawsze było przyjemnie, spełnienie przynosiło mi przełamywanie słabości. Wtedy czułam, że to wszystko miało sens.

Co się dzieje z polskim floretem?

Padlina. To, co było budowane przez lata, zostało zburzone. W drużynie są konsekwentnie te same osoby, do łask wrócili starzy trenerzy. Nic się nie zmienia, wszystko ciągnięte jest w dół. Polski Związek Szermierczy nie potrzebuje florecistek, które mają doświadczenie, nigdy nie dostałyśmy żadnej oferty. Nikt nie chce naszych rad, bo pewnie stanowimy jakieś zagrożenie. Nie wiem, nie mój świat. Nie miałam ochoty pojechać nawet na Puchar Świata do Katowic. Mam taką zasadę, że jak dzieje się coś złego, to trzeba to zmienić, wiem, że jak w firmie nie działa zarząd, to szuka się innego – a w polskiej szermierce nie robi się nic, chociaż jest źle. My z trenerem chciałyśmy wygrywać, przez wiele lat byłyśmy nie do przejścia, bał się nas cały świat. Teraz boimy się świata.

—rozmawiał Michał Kołodziejczyk

redaktor naczelny WP SportoweFakty

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Powiedziała pani kiedyś, że nie wierzy w sukcesy grzecznych dziewczynek w sporcie. Zawsze była pani niegrzeczna?

Swoją córkę też tak wychowuję. Uważam, że dziecko nie powinno być przesadnie posłuszne i grzeczne, bo dzieci z natury takie nie są. Nie można zabijać w człowieku jego naturalnego charakteru. To jest barbarzyństwo. Byłam wychowywana w swobodzie, może dlatego, że tylko przez ojca. Robiłam, co chciałam.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Menedżerowie są zmęczeni
Plus Minus
Konrad Szymański: Cztery bomby tykają pod członkostwem Polski w UE
Plus Minus
Polexit albo śmierć
Plus Minus
„Fallout”: Kolejna udana serialowa adaptacja gry po „The Last of Us”
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Kaczyński. Demiurg polityki i strażnik partyjnego żłobu