Było nim spotkanie niezwykle barwnej, charyzmatycznej i błyskotliwej doktor Krystyny Stepczyńskiej-Szymczak, wybitnej botaniczki z bydgoskiego Uniwersytetu Technologiczno-Przyrodniczego. Spotkanie przy jedzeniu oczywiście, znakomitej kolacji przygotowanej przez Justynę Słupską-Kartaczowską, szefową wrocławskich restauracji Monopol i Acquario, do filmu „Mrówki w krewetkach" o japońskiej przygodzie Rene Redzepiego.
Trudno o lepsze towarzystwo do dyskusji po takim seansie. Wszak Noma, poza zaskakiwaniem gości serwowaniem mrówek czy żywych krewetek, stoi głównie roślinami. Często tymi nieoczywistymi, jak tatarak czy liczne kwiaty, bulwy i liście znane wcześniej uważnym spacerowiczom jedynie z widzenia. Tu pomoc merytoryczna doświadczonych i zapalonych botaników jest nieodzowna.
Na naszych talerzach panuje nuda. Jemy zaledwie kilkadziesiąt gatunków roślin, kilkanaście na co dzień. Najczęściej te, które dzięki globalizacji jada obecnie niemal cały świat: pszenicę, ryż, kukurydzę, jęczmień, ziemniaki i soję. I niby poza nudą nie ma w tym niczego złego. Dopóki nie mamy świadomości skali ich modyfikacji genetycznych.
Pojęcie „organizmy transgeniczne" brzmi jakby rodem z „Gwiezdnych wojen". Jednak radosne skojarzenie opada na wieść o skali modyfikacji DNA najpopularniejszych roślin jadalnych. Komu soję czy kukurydzę z wbudowanymi elementami kodu genetycznego bakterii? A może ziemniaczki z fragmentami DNA meduzy? Pomidory z rybą? Sałata ze... szczurem? Co na to wegetarianie? Nie mam pojęcia, gdzie przebiega granica pomiędzy tzw. białkiem zwierzęcym a roślinnym.
Jeszcze kilkadziesiąt wieków temu nasi zbieraczy przodkowie spożywali około 2200 gatunków roślin. Oczywiście dziko rosnących. A te do dziś mają wiele nieocenionych zalet: są smaczniejsze i zdrowsze, jako że musiały walczyć o byt, niewspierane sztucznymi nawozami, uprawą roli i kontrolowanym nawadnianiem. Skondensowały aromaty i składniki odżywcze. Są ponadto znacznie mniej kaloryczne. I darmowe!