Niemcy czy Holendrzy z uporem twierdzą, że greckiej gospodarce pomoże tylko międzynarodowa kuratela. Ale czy im samym nie przydałyby się porady z zewnątrz?
Podstawą programów ratunkowych w strefie euro jest odbieranie obdarowanym części suwerenności. Wierzyciele zgadzają się udzielić pożyczek Grecji, Irlandii czy Portugalii, ostatnio nawet złagodzili im warunki spłat poprzez wydłużenie terminu i obniżenie stóp procentowych. Warunkiem jest jednak reformowanie gospodarki według recepty wyznaczonej przez zewnętrzne instytucje – Komisję Europejską, Europejski Bank Centralny i Międzynarodowy Fundusz Walutowy.
Logika jest oczywista: skoro pożyczamy pieniądze w sytuacji, gdy odsuwają się od was prywatni kredytodawcy, to chcemy ograniczenia ryzyka. Musimy widzieć, że uzdrawiacie swoje państwo w kierunku większej wypłacalności. Jest to zrozumiały argument silniejszego. Ale jest też druga motywacja.
Rządom uwikłanym w polityczne spory, rozpaczliwie walczącym o poparcie ze strony biedniejącego społeczeństwa, trudno aplikować oszczędnościowe recepty bez presji z zewnątrz. Łatwiej skierować gniew ludu na znienawidzoną międzynarodową finansjerę: my nie chcemy ciąć wydatków, ale tak każą MFW i Unia. We wszystkich programach bardzo zresztą pilnie przestrzega się zasady niezależności eksperckiej. To politycy stawiają warunek „pieniądze za reformy", ale o ich kształcie decydują doświadczeni urzędnicy średniego szczebla, którzy – szczególnie w MFW – niejeden kryzys już widzieli.
***
Jasno więc z tego wynika, że do zaaplikowania rozsądnego programu walki z kryzysem europejscy liderzy wybrali model presji zewnętrznej, bo ci apolityczni eksperci z Waszyngtonu, Brukseli i Frankfurtu widzą więcej i wyraźniej. Paradoksalnie jednak to, co dla hojnych państw strefy euro wydaje się świetnym modelem zarządzania u ich bliskich bankructwa partnerów, jest z zapałem odrzucane jako recepta na ich własne problemy.