[b]Rz: Co się dzieje, kiedy w samolocie dojdzie do awarii obu silników? [/b]
Nawet duży samolot może szybować. Boeing 767, którym latam, potrafi na wysokości 1000 metrów przelecieć bez napędu 16 kilometrów. Airbus, który wodował w Nowym Jorku, ma niewiele gorszy współczynnik. Problem w tym, że wraz z silnikami przestają działać generatory, które zasilają układy kontroli i sterowania. Wtedy trzeba polegać na systemach awaryjnych, które zasilają podstawowe przyrządy. Przy utracie silników automatycznie na zewnątrz kadłuba wysuwa się turbina, która – napędzana ruchem powietrza – zasila pompę hydrauliczną samolotu pozwalającą na poruszanie sterami. Jest też akumulator, który umożliwia krótkie funkcjonowanie niektórych przyrządów elektronicznych. Można ponadto włączyć dodatkowy silnik w ogonie samolotu, który ma właśnie zasilać najważniejsze układy. Nie wiem, czy podczas czwartkowej awarii pilot miał na to czas. Do zderzenia doszło na wysokości 1000 metrów, załoga miała więc najwyżej dwie, trzy minuty na przeprowadzenie całego manewru.
[b]Czy wodowanie to bezpieczny manewr? [/b]
Pilot podobno chciał zawrócić na lotnisko, ale kiedy uznał, że nie doleci, zdecydował się lądować na rzece. Każda inna decyzja na tym gęsto zabudowanym terenie oznaczałaby katastrofę. Wodowanie to manewr, którego nie da się ani przećwiczyć, ani przewidzieć jego konsekwencji. Samolot podchodzi do lądowania z prędkością 250 km/h. Musi mieć więc dużo miejsca, aby przyziemić. W tym przypadku można mówić o szczęściu, że maszyna nie zderzyła się na przykład z jednym z promów pływających po rzecze Hudson. Jakimś cudem żaden z silników, które są najniższym punktem samolotu, nie zaczepił o powierzchnię wody. Gdyby tak się stało, nie dałoby się uniknąć tragedii. Na szczęście powierzchnia rzeki jest dużo gładsza od na przykład powierzchni morza. Oprócz pilota bardzo dobrze spisała się załoga, która sprawnie ewakuowała pasażerów, ale także sami pasażerowie. Podobno nie wpadli w panikę.
[b]Przeżył pan kiedyś awarię silnika?[/b]