Niektórzy w nie święcie wierzą, wrą oburzeniem i je manifestują. Inni uczestniczą w demonstracjach z odmiennych powodów. Atmosfera jak za Solidarki, spotykają się znajomi, ktoś przychodzi z termosem czaju, ktoś inny z kanapkami. Stara gwardia smakuje déja vu, młodsza – przeżywa dreszczyk nieznanych wcześniej emocji. Pomost ponad pokoleniami, z lekkim posmakiem konspiry.
Nie podejrzewam wszystkich o konformizm, choć i konformiści się zdarzają. Zapewne przeważają ci o czystych intencjach, szczerze przeświadczeni o sensie obywatelskiego oporu. Jestem jednak przekonana, że stając murem w obronie „wolnych mediów", nie do końca są świadomi, o co idzie gra.
Mainstreamowe media nigdy nie były niezawisłe (nie tylko od władz, także od rozmaitych interesów), lecz w ostatnich latach krzywa wypaczeń wzrosła. Redakcje chętnie wchodziły w pakty z różnorakimi „biznesami". Transferowano wzajemne usługi między budżetowymi instytucjami. Co więcej, niektóre media „współpracowały" między sobą, co w rzeczywistości oznaczało rozgałęzione sieci wpływów: tego lansujemy, bo to nasz człowiek, tego skreślamy, bo ma inne poglądy. Jeśli dochodziło do dyskusji, to zawsze były to ustawki. Na niekorzyść tych, co myślą inaczej.
Teraz larum podnoszą ci, którzy zostaną lub już zostali wygnani z raju, jakim były dla nich publiczne media.
Nie chodzi wcale o polityczne wpływy, lecz o... wpływy na konta. Konkretnych redaktorów. Przez ostatnie lata zawłaszczali publiczne media po cichu, bez kija bejsbolowego, za to skutecznie. Bez skrupułów, zapominając o fundamentalnej przyzwoitości. Etyka dziennikarska stała się dla nich martwą literą w statucie dziennikarskiego stowarzyszenia.