Wzdłuż torów kolejowych, przy zachodniej granicy cmentarza parafialnego św. Józefa w Skierniewicach znajduje się jedna z nielicznych poza stolicą zbiorowa mogiła Powstańców Warszawy: około 10 metrów długości, ceglana ściana, cztery – największy ze znakiem Polski Walczącej – wymurowane z granitowej kostki krzyże i dwie tablice. „Zbiorowe mogiły około stu żołnierzy Armii Krajowej. Walczyli o wolną Polskę na Mokotowie w pułku »Baszta«. Po kapitulacji zostali przewiezieni do Skierniewic. Większość zmarła z ran i wycieńczenia w czasie trzydniowego transportu. Nazwiska ich nie są znane. Wielu zmarło w szpitalu św. Stanisława w Skierniewicach. Niech pamięć o nich trwa wiecznie” – głosi pierwsza z nich. Na drugiej wyryto trzynaście nazwisk tych, którzy jako jedyni z całej setki nie byli bezimienni. Oni nie zdążyli poznać Dulagu 142.

Obóz w szczerym polu

„Na wiosnę 1944 r. w Skierniewicach na polach w pobliżu tartaku założyli Niemcy obóz dla jeńców sowieckich. Pomyślany on był jako obóz przejściowy – Durchgangslager – w skrócie Dulag, oznaczony numerem 142. Nie bacząc na zasiewy, wybudowano prymitywne długie ziemianki bez okien dla jeńców, baraki dla wartowników i komendy, murowaną kuchnię i inne niezbędne budynki, wszystko za gęstą zasłoną drutów kolczastych.” – wspominała w 1960 r. Krystyna Mystkowska z domu Nielubowicz, córka Napoleona Nielubowicza, właściciela wspomnianego tartaku, która w Dulagu 142 została zatrudniona jako tłumaczka.

Czytaj więcej

Powstańcy prascy z pomocą walczącej Warszawie

Obóz zlokalizowany był na terenach należących do kolei, na tak zwanej Czerwonce, w rejonie ulicy Bielańskiej. Wewnątrz ziemianek wzdłuż rowu ustawione były wyściełane słomą prycze. Według szacunków przez Dulag 142 przeszło ponad 3 tysiące osób. Z początku byli to jeńcy sowieccy wraz z chirurgiem, profesorem Leonidem Kubasowem. Latem Niemcy zaczęli umieszczać w nim Polaków (cywilną ludność schwytaną podczas łapanek w okolicach Warszawy), których kierowano następnie na roboty w głąb Rzeszy. Pierwszy transport blisko 30 rannych powstańców wziętych do niewoli dotarł do Skierniewic pod koniec września. Kolejny przywiózł 140 jeńców z Czerniakowa, w tym 57 powstańców i 82 żołnierzy z 9 pułku I Dywizji WP. Na początku października trafił tu ostatni transport, wiozący powstańców z Mokotowa.

„Nadszedł dzień 1 października. Wczesnym rankiem do obozu przybył wielki transport – wspominała Krystyna Mystkowska. – To powstańcy z Mokotowa w liczbie około dwóch tysięcy przywiezieni zostali po kapitulacji jako jeńcy. Grupie mokotowskiej przewodniczył major Szternal Kazimierz «Zryw». Wśród jeńców było ponad 400 rannych pod opieką lekarzy z powstania i przeszło 30 dziewcząt. Wszyscy oni wymagali natychmiastowej pomocy w żywności i lekach. Tę pomoc zorganizowała RGO (Rada Główna Opiekuńcza) przy udziale całego społeczeństwa z miasta i okolic. Niemcy pozwolili na łączność z obozem mnie i jeszcze kilku kobietom. Zaczęła się praca”.

Szpital powiatowy w Skierniewicach

Szpital powiatowy w Skierniewicach

Foto: fotografia z „Księgi pamiątkowej starosty Wacława Gajewskiego”, ze zbiorów Muzeum Historycznego Skierniewic

Skierniewicki epizod Papcia Chmiela

Skierniewice od innych podobnej wielkości miast powiatowych zachodniego Mazowsza wyróżniało położenie przy linii kolejowej, pierwszej na ziemiach dawnego zaboru rosyjskiego Drodze Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej. Na początku wojny liczba mieszkańców wynosiła 22 tysiące, pod koniec okupacji wzrosła do ponad 25 tysięcy. Według danych Rady Głównej Opiekuńczej jesienią 1944 r. na teren powiatu skierniewickiego przybyło 16 tysięcy wysiedleńców ze stolicy, dalsze 6 tysięcy osób dotarło tu bez rejestracji do krewnych lub znajomych.

Dla kierowanych do Skierniewic warszawiaków władze zorganizowały drugi w mieście obóz przejściowy zlokalizowany w cegielni przy ulicy Mszczonowskiej. Tam w czterech barakach w katastrofalnych warunkach mogło znaleźć schronienie jednorazowo do 3,5 tysiąca osób, nim ostatecznie zostali rozlokowani w domach skierniewiczan lub w okolicznych wsiach. Wśród tej rzeszy ludzi znajdowali się także powstańcy. Nie wszyscy z nich opuścili stolicę jako jeńcy wojenni. Wielu po kapitulacji udało się przedrzeć poza granice Warszawy. Docierali do Skierniewic z nadzieją na spotkanie z bliskimi.

Jedną z takich właśnie osób był Henryk Chmielewski „Jupiter”, znany pokoleniom dzieciaków jako Papcio Chmiel. Późniejszy autor kultowych komiksów o przygodach Tytusa, Romka i A’Tomka dostał się do niewoli jeszcze w Warszawie i przetrzymywany był przez Niemców wraz z kilkunastoma innymi chłopcami w baraku w okolicy ulicy Łopuszańskiej. Już po kapitulacji powstania udało mu się uciec.

Czytaj więcej

Pobić Niemców u siebie

„Oni mnie wzięli na ten parowóz i dowieźli mnie przed Skierniewice. Już dostałem wiadomość, że moja matka, siostra, z dziećmi ze Starego Miasta wywiezione zostały i są u kuzynów w Skierniewicach. I tak dotarłem do Skierniewic – wspominał Henryk Chmielewski w wywiadzie dla Archiwum Historii Mówionej. – Tam mi wyrobili fałszywe zaświadczenie, bo nie miałem żadnych dokumentów. Kuzyni działali w AK, wyrobili mi zaświadczenie fałszywe, że jestem wysiedlony z Warszawy i na tej podstawie zostałem przewieziony do wsi Janisławice, to jest piętnaście kilometrów od Skierniewic. Zostałem z siostrą i z matką, zakotwiczyłem się u chłopa. Z chęcią mnie przyjęli, bo siła robocza [była potrzebna]. Natomiast moja siostra z dzieckiem siedziała calutki dzień przy kościele, aż dopiero przyszedł nakaz od sołtysa, żeby zabrać tę wysiedloną. Nikt nie chciał kobiety z dzieckiem. Tak u pana Piotra Biskupskiego we wsi Janisławice doczekałem wejścia armii radzieckiej. To też była przygoda, bo najpierw do wsi weszli Niemcy, którzy w popłochu uciekali, następnie dwóch żołnierzy maruderów z Armii Czerwonej nocowało w tym domu, wtedy ja, ponieważ Niemcy uciekli, zacząłem iść z powrotem pieszo do Warszawy.”

Powstańcy podczas leczenia w szpitalu powiatowym w Skierniewicach

Powstańcy podczas leczenia w szpitalu powiatowym w Skierniewicach

Foto: fotografie z archiwum Marianny Foks, ze zbiorów Muzeum Historycznego Skierniewic

Waluta ze zrzutów

Dla mieszkańców powiatu przyjęcie tak ogromnej liczby ludności napływowej było nie lada wyzwaniem. Mimo to w pomoc jeńcom dulagu zaangażowała się cała rzesza ludzi – cywili i członków Armii Krajowej. Działający w powiecie skierniewickim obwód AK „Sroka” grupował około 3 tysięcy zaprzysiężonych i przeszkolonych żołnierzy.

„Tam się nadzwyczajna, no nadzwyczajna solidarność ludzi zrodziła – mówił w wywiadzie przeprowadzonym w ramach projektu „Historia Mówiona” realizowanego w lubelskim Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN” prof. Jerzy Kłoczowski, pseudonim konspiracyjny „Piotruś”, historyk, żołnierz „Baszty”. – To, co zostało mi też w pamięci, to te Skierniewice niemal oszalały, jak się dowiedziały, że są to ci AK-owcy tutaj ranni. Przynosili nam potem wszystko, co mieli ci ludzie ze Skierniewic – niewiele mieli, bo to byli bardzo biedni. Wszystko nam oddawali, zajmowali się nami. W pamięci wszystkich została nadzwyczajna taka opieka.”

Obóz nie był przygotowany na przyjęcie tak dużej grupy. Warunki higieniczne były fatalne. Według relacji Zdzisława Iwanowskiego, „Józefa”, „Skierniewice to były ziemianki, wykop w ziemi. Tam Rusków trzymali, wszystkich trzymali. Był tunel wykopany jak kopce na kartofle. Jeszcze gorzej. Tylko jedne drzwi i okienko, żeby para wyszła, bo człowiek parował. Już było chłodno, zimno. Jedna prycza była na dole, jedna na górze, nic więcej. Prycze były, brud, smród – kupkę wszyscy robili na miejscu – i wszy.”

Ukąszenia wszy uratowały wcześniej niejednego jeńca przed wywiezieniem ze Skierniewic na roboty w głąb Niemiec. Udawały wysypkę na tle wenerycznym, a Niemcy najbardziej bali się właśnie chorób wenerycznych i gruźlicy. Instruktaż, jak symulować chorobę weneryczną przeprowadzał będący członkiem komisji kwalifikującej przetrzymywanych do pracy dr Roman Peret, wieloletni ordynator Oddziału Chorób Wewnętrznych i Zakaźnych Szpitala Powiatowego, lekarz Rady Głównej Opiekuńczej, członek AK, główny lekarz obwodu „Sroka”, który w swym gabinecie prócz leków i narzędzi medycznych zakupionych na potrzeby oddziału przechowywał broń i amunicję.

W dulagu brakowało wody – tę trzeba ją było transportować w beczkach z okolicznych studzien – i żywności. Zakupy nie były łatwe, lecz w niedługim czasie dzięki ofiarności rolników, młynarzy, piekarzy, rzeźników i kupców udało się zabezpieczyć najbardziej podstawowe potrzeby jeńców.

Pojawił się także problem czysto finansowy. „Powstańcy mieli pieniądze – relacjonowała Krystyna Mystkowska. – Przed kapitulacją rozdano im coś w rodzaju żołdu w nowych, pięknych papierkach 500-złotowych. Te 500-złotówki trzeba było najpierw rozmienić w miejscowym banku. I tu dopiero okazało się, że owe piękne banknoty, którym na oko nic nie można było zarzucić, nie pochodzą z mennicy Generalnej Guberni, ale były drukowane całkiem gdzie indziej, zaś do Warszawy trafiły ze zrzutów. Lecz nasi bankowcy wzięli na siebie niebezpieczeństwo całej imprezy i wydali nam drobne w walucie niebudzącej już żadnych wątpliwości”.

Szpital powiatowy w Skierniewicach

Szpital powiatowy w Skierniewicach

Foto: fotografia z „Księgi pamiątkowej starosty Wacława Gajewskiego”, ze zbiorów Muzeum Historycz

Operacje i kotlety

„Niemcy w szpitalu powiatowym w Skierniewicach wyłączyli jeden pawilon dla jeńców wojennych, zostałem tam przewieziony, ponieważ zostałem zakwalifikowany jako ciężko ranny – opowiadał w wywiadzie zarejestrowanym w ramach Archiwum Historii Mówionej Tadeusz Blejarski, ps. „Dąb”. – Pamiętam, że jak mnie przywieźli do tego szpitala, to moje pierwsze pytanie było, czy dobrze dają jeść. Organizm był młody, wyposzczony, ale powiedzieli mi: »Dają dobrze jeść«. Dopuszczono do tego pawilonu, oczywiście pod eskortą niemiecką, ludność cywilną. Wszyscy, a szczególnie warszawiacy, przybiegali, żeby tam szukać kogoś z rodziny, ale również ludzie, którzy chcieli nam pomóc. Pamiętam, jak przyszła jakaś pani i pyta: »Co byś zjadł? Na co miałbyś ochotę?«. »Na kotleta schabowego z kapustą«. »No to ja ci przyniosę«. Ale w międzyczasie był obiad, barszcz czerwony z kartoflami i jeszcze coś było. Najadłem się. Jak ona przyniosła ten kotlet, to już nie mogłem go zjeść i strasznie mi żal było tego, że nie mogę go zjeść. Pocieszyła mnie: »To nic, później ci odgrzeją i zjesz«. No i jakoś przeżyłem”.

„Nie mam słów dla mieszkańców Skierniewic, którzy naprawdę opiekowali się nami wspaniale – wspominał Apolinary „Boruta” Cynk-Borucki, który również w ciężkim stanie trafił do szpitala w Skierniewicach. – Naturalnie mieliśmy kontakt z Armią Krajową na terenie Skierniewic. Sami się zgłosili, wiedzieliśmy wszystko, co się dzieje dookoła. Przepili, przepłacili wachmanów.”

Opiekę medyczną nad powstańcami w skierniewickim obozie sprawowali ich lekarze z Powstania oraz wspomniany już Rosjanin, wybitny chirurg, profesor Uniwersytetu Moskiewskiego Leonid Kubasow, który w jednym z baraków przeprowadzał nawet operacje i z równą ofiarnością służył swą wiedzą zarówno pozostałym w dulagu jeńcom radzieckim, jak i Polakom. Najciężej rannych Niemcy zgodzili się umieścić w szpitalu powiatowym, gdzie większość – nie wszystkich udało się uratować – wracała do zdrowia i nabierała sił.

„To było na terenie szpitala. Były na przykład dwa sklepy. Jeden to był sklep masarski z wędlinami. Myśmy nazywali sprzedawczynię »Ciotka Kiełbasińska«. Drugi też był jakiś sklep. Co niedzielę i co czwartek »Ciotka Kiełbasińska« przyjeżdżała samochodem z koszami od bielizny, przywoziła kiełbasy, nie kiełbasy. Tak że myśmy w ogóle głodu nie czuli. Mało tego, ponieważ byłem bardzo już taki zdechły, to »Ciotka« uważała, że trzeba mi koniak dać. Mało nie umarłem od tego koniaku, ale dobre serce”. – mówił Apolinary Borucki.

„Ciotka Kiełbasińska”, czyli Władysława Węglewska, nie była jedyną mieszkanką Skierniewic wspominaną przez leczonych w szpitalu powstańców ze szczególnym sentymentem. Postać Władysława Strakacza, właściciela skierniewickiego browaru i majątku w Strobowie, jest do dziś stawiana za wzór społecznika i obywatela. To on w 1918 r. kierował rozbrajaniem Niemców i przejęciem władzy w mieście. Naczelnik straży ogniowej, współzałożyciel Towarzystwa Kredytowo-Handlowego, znany był ze swojej działalności dobroczynnej i społecznej. Jego druga żona, Kamila z Himmlów szczególną opieką otoczyła rannych powstańców. Tym, którzy trafili pod pieczę „mateczki Strakaczowej”, nie brakowało niczego.

Wśród jeńców przybyłych było ponad 400 rannych pod opieką lekarzy z powstania fotografie z archiwum

Wśród jeńców przybyłych było ponad 400 rannych pod opieką lekarzy z powstania fotografie z archiwum Marianny Foks, ze zbiorów Muzeum Historycznego Skierniewic

Pomoc z browaru

„Na terenie Skierniewic był browar, który prowadziła pani Strakaczowa. Ta pani i jej chyba siostra, pani Himlowa, odwiedzały nas bardzo często i upatrzyły sobie sześciu chłopaków, którymi się będą bardzo opiekowały. Znalazłem się w tym całym interesie. Jak Boga kocham, głodu nie zaznałem – zwierzał się Apolinary Borucki. – Mało tego, jak nas zabrali do obozu, to one przepłaciły wachmanów i do obozu dostawałem przedwojenny obiad, butelkę piwa i butelkę mleka. Białe piwo, białe pieczywo, papierosy, kiełbasa. Kiełbasy wisiały u wezgłowia na belkach baraku, myszy buszowały po tym, jak piorun. Świetnie żeśmy się czuli tam”.

„Opiekowała się nami pani Strakaczowa, która miała browar, była to jakaś rodzina Paderewskich. Dwa razy w tygodniu przychodziła z córką i ze sprzątaczką, pomocą domową i przynosiły kiełbaski półkilogramowe i wszystkim kolegom rozdawały – mówił Blejarski „Dąb”. – Mnie już przeniesiono z tej sali dla umarlaków, piętro wyżej, czyli już byłem w lepszym stanie. (...) Przy łóżkach były stoliki, to jak przyszła pani Strakaczowa i położyła tam kiełbaskę, ja otwierałem szufladkę, wkładałem kiełbaskę do środka i udawałem, że wszystko jest w porządku. Przybiegała córka, patrzy, że nic nie ma, to położyła drugą, ja ciach znowu drugą do szuflady. Przybiegała pomoc, kładła trzecią, to już tę trzecią zostawiałem, ale zawsze jeszcze tam zostało, bo ktoś umarł, tak że jak one odeszły, to później miałem cztery kiełbaski. To wszystko potrafiłem zjeść, oprócz normalnych posiłków”.

Czytaj więcej

Kapelusz w błocie

„Dobra służba”

Pobyt powstańców na terenie obozu trwał od kilku do kilkunastu dni w zależności od stanu zdrowia. Po selekcji kierowani byli grupami na rampę kolejową. Przewożono ich do obozów. Większość znalazła się w stalagu X B Sandbostel. Do wyzwolenia w dulagu pozostała grupa około 50 najciężej chorych jeńców. Według powojennych szacunków podczas całego okresu funkcjonowania Dulagu 142 skierniewiczanie umożliwili ucieczkę z niego blisko 50 osobom, w tym profesorowi Kubasowowi wraz z asystentem, którzy nie chcieli bezczynnie czekać na nadejście swoich rodaków.

„Po kilku dniach pobytu w obozie zdrowych wywieziono do Niemiec. Odjechał wówczas i major «Zryw», a przed odjazdem udało się nam z nim pożegnać. Powiedział nam krótko: – »Dziękuję, to była dobra służba«. Te proste słowa miały dla nas swoją wagę.” – wspominała Krystyna Mystkowska.

Paweł Skolimowski jest samodzielnym badaczem, pasjonatem historii materialnej Skierniewic