„Mianować Donalda Fredowicza Trumpa gubernatorem Amerykańskiego Okręgu Federalnego" – taki dokument, w rosyjskim dowcipie, miał podpisać 9 listopada Putin. Bez wątpienia rosyjskie władze pozytywnie odnoszą się do amerykańskiego prezydenta-elekta, co jest zresztą podobne do ich postawy z 2008 r., po wyborczym zwycięstwie Baracka Obamy. FBI i CIA wskazują, że ludzie z wewnętrznego kręgu Putina wyraźnie świętowali wybór Trumpa. Według nich rosyjskie tajne służby miały też przyczynić się do tego triumfu przy urnach. Co prawda amerykańskiemu wywiadowi i kontrwywiadowi nie udało się znaleźć dowodów jakichkolwiek ingerencji hakerów z Rosji w działanie maszyn wyborczych w USA (eksperci wskazują, że tych urządzeń nie da się zhakować z zewnątrz, ale można wcześniej zainstalować na nich programy manipulujące ich działaniem),ale twierdzą, że to cyberszpiedzy z GRU wykradli poufne maile z serwerów sztabowców Hillary Clinton i Narodowego Komitetu Demokratów. Mieli je później przekazać demaskatorskiemu portalowi WikiLeaks. Julian Assange oraz inni przedstawiciele WikiLeaks odbijają jednak piłeczkę wskazując, że maile władz Partii Demokratycznej dostali od Setha Richa, działacza tego stronnictwa zniesmaczonego jego polityką, człowieka który później padł ofiarą niewyjaśnionego morderstwa. Maile z serwera pocztowego Johna Podesty zostały im zaś dostarczone przez pracownika NSA, czyli amerykańskiej agencji odpowiedzialnej za wywiad elektroniczny. James McAfee, potentat z branży cyberochrony, wskazuje zaś, że wersja o ataku hakerskim przeprowadzonym przez rosyjskich szpiegów jest mocno dziurawa. Zwraca on uwagę, że CIA i FBI zidentyfikowali narodowość hakerów dzięki śladom, które są zbyt oczywiste (np. „stemplom czasowym" łączącym działalność hakerów z moskiewską strefą czasu i śladom wskazującym, że haker używał klawiatury z przyciskami oznaczonymi cyrylicą) i które haker pracujący dla rosyjskiej agencji szpiegowskiej łatwo by usunął. Złośliwy rosyjski program, którego użyto do włamania jest zaś powszechnie dostępny w internecie i może go zastosować każdy nastoletni cyberprzestępca. Zapewne więc włamania na serwery demokratycznych sztabowców dokonał ktoś, kto tylko udawał hakera z GRU. Teoretycznie mogły być to więc służby innego mocarstwa (np. Chin, które w 2008 r. włamały się na serwery sztabowców Obamy i McCaine'a), mogła to być NSA, a mógł jakiś owładnięty wiarą w spiski maniak. Assanga zauważa zaś, że serwery demokratycznych sztabowców były tak kiepsko zabezpieczony, że włamałby się do nich nawet 14-latek. Hasłem do maila Johna Podesty, osławionego szefa kampanii Hillary Clinton, było słowo „password" („hasło").

Choć raport amerykański służb (a przynajmniej ta jego część, która przeciekła do mediów) wygląda miałko, to można się spodziewać, że do Trumpa na długo przylgnie opinia „kandydata Kremla". Nie będzie on jednak pierwszym prezydentem, wobec którego stawiano podobne podejrzenia. Barack Obama z racji na swoją znajomość z Billem Ayersem, emerytowanym terrorystą z radykalnie lewicowej grupy Weatherman (sprawcą zamachu bombowego w Pentagonie) i Frankiem Marshallem Davisem, jednym z liderów Komunistycznej Partii USA, był uznawany przez część przedstawicieli amerykańskiej prawicy za sowieckiego kreta. W necie krążyła opowieść Amerykanina, który na początku lat 90-tych usłyszał od dwóch funkcjonariuszy KGB, że za jakiś czas prezydentem zostanie człowiek o imieniu Barack, który się zemści na USA za upadek Związku Sowieckiego. Wskazywano również, że Obama ze względu na swoje kenijskie korzenie i długi pobyt w krajach Trzeciego Świata jest przesiąknięty kulturą resentymentu wobec białych kolonizatorów a jego prezydentura będzie z tego powodu obfitowała w działania uderzające w tradycyjną amerykańską kulturę i status supermocarstwa. Obama był i jest również często postrzegany jako krypto islamista związany z Bractwem Muzułmańskim (organizacją wspieraną przez USA w czasie Arabskiej Wiosny). Na cenzurowanym był też Bill Clinton. W 1969 r. odwiedził on przecież na tydzień Moskwę, gdzie odgrywał rolę działacza antywojennego. Dziwne związki łączyły go również z biznesmenami powiązanymi z tajnymi służbami komunistycznych Chin. Blisko 20 lat temu "Washington Post" opisał śledztwo Departamentu Sprawiedliwości dotyczące dotacji wpłacanych na kampanię Clintona i Partii Demokratycznej przez biznesmenów powiązanych z chińskim rządem. Dotacje te miały służyć kupowaniu wpływów wśród amerykańskich oficjeli. Śledztwo ostatecznie nie potwierdziło tych zarzutów, ale część podejrzanych skazano za łamanie przepisów o finansowaniu kampanii wyborczej. Wśród skazanych był m.in. tajwański biznesmen John Huang, były pracownik indonezyjskiego Lippo Banku (należącego do Mohtara i Jamesa Riady, według raportu Senatu USA powiązanych z chińskimi służbami wywiadowczymi i wspierających Clintonów od lat 80-tych), organizator zbierania funduszów dla Partii Demokratycznej a w latach 1993-1996 zastępca podsekretarza handlu ds. międzynarodowych relacji ekonomicznych. Huang pracując w Departamencie Handlu decydował m.in. o tym jakie technologie mogą być eksportowane do Chin. Według raportu Kongresu USA z 1999 r. Huang pracując w Departamencie Handlu co najmniej dziewięciokrotnie spotykał się z pracownikami ambasady ChRL i prowadził rozmowy o nieznanej treści. Pieniądze na kampanię demokratów nielegalnie przekazywał też m.in. Wang Jun, syn byłego wiceprezydenta ChRL Wang Zhena i zarazem prezes chińskiej państwowej firmy zbrojeniowej Polytechnologies Corp. Jego spółka została przyłapana na przemycie 2 tys. karabinów AK-47 do USA. Za rządów Clintonów dochodziło do dużych transferów technologii z USA do Chin. Ułatwiło je to, że przeniesiono z Departamentu Stanu do Departamentu Handlu prawo do zatwierdzenia umów przewidujących transfer wrażliwych technologii. Lobbował za tym silnie koncern Loral, którego prezes przekazał na kampanię Clintona i demokratów 1,5 mln USD. Sekretarzem handlu w latach 1993-1996 był Ron Brown, polityk odpowiedzialny za kampanię wyborczą Clintona w 1992 r. Jak zeznała później w sądzie jego kochanka Nolanda Hill, Ron Brown nie chciał być kozłem ofiarnym Clintonów i zagrożony dochodzeniem korupcyjnym zamierzał zeznawać w sprawie Huanga. Wkrótce potem zginął w "katastrofie" samolotu w Bośni. Na jego głowie znalazła się rana, którą patologowie wstępnie uznali za postrzałową a w czaszce "ołowiana śnieżyca", czyli odłamki ołowiu po kuli. Sekcji zakazano przeprowadzić a zdjęcia z badania zaginęły. Wyszła więc z tego szpiegowska, spiskowa historia ciekawsza niż cyberwłam na słabo zabezpieczony serwer Johna Podesty, ale mimo to jakoś słabo się przebiła do mediów. Spisek?