Ostatnie mundiale PRL

O sukcesie w mistrzostwach świata 1982 i porażce cztery lata później - opowiada Antoni Piechniczek, były trener reprezentacji Polski.

Publikacja: 04.06.2018 04:00

Ostatnie mundiale PRL

Foto: Fotorzepa/Magda Starowieyska

Rz: Jest pan jedynym trenerem, który doprowadził reprezentację Polski do dwóch finałów mistrzostw świata. Osiągnął pan sukces w Hiszpanii, kiedy się go nie spodziewaliśmy, i wrócił przegrany z Meksyku, kiedy mieliśmy nadzieję. Czy pan też po latach tak to postrzega?

Antoni Piechniczek: Mundial w Hiszpanii odbywał się w roku 1982, a w Meksyku w 1986. Upłynęło ponad 30 lat, a ja wciąż o tym myślę. Żyję meczami, chociaż poginęły już gwizdki tamtych sędziów. W ubiegłym roku, przy okazji meczu z Meksykiem w Gdańsku, w 35. rocznicę zdobycia srebrnego medalu prezes Zbigniew Boniek zorganizował uroczystość z udziałem tych wszystkich, którzy grali w Hiszpanii. Otrzymałem zaproszenie na tyle wcześnie, że mogłem przygotować każdemu zawodnikowi „laurkę". Na eleganckich kartkach papieru napisałem każdemu, ile meczów rozegrał, jak go oceniam, wspomniałem o zaletach, ale wytknąłem też wady. Trzymam dokumentację z tamtego mundialu, ale tak naprawdę ja to wszystko mam wciąż w głowie.

Ale przygotowując te informacje, musiał pan jeszcze raz myśleć: co zrobiłem dobrze, a co źle. Jak wyszedł ten bilans?

Ja też nie spodziewałem się aż takiego sukcesu w Hiszpanii i także mnie rozczarował mundial w Meksyku, dlatego natychmiast po ostatnim, przegranym, meczu z Brazylią podałem się dymisji. To był normalny odruch trenera, który nie osiągnął celu. Ale potem, po głębszej analizie, byłem wobec siebie mniej krytyczny i zmieniłem zdanie.

Jak to możliwe, że Polska zdobyła medal w stanie wojennym? Przecież wszystko zostało wtedy postawione na głowie.

Zgadza się. Nie można powiedzieć o stanie wojennym ani jednego dobrego słowa. Ale państwu wtedy zależało na wynikach reprezentacji. Nikt nie chciał z nami grać, jednak mogliśmy wyjeżdżać na zgrupowania do Włoch, Hiszpanii, Francji i Niemiec. Mecze towarzyskie zostały zastąpione sparingami z klubami. I to nie byle jakimi. Z Romą zremisowaliśmy 2:2 po dwóch bramkach Zbyszka Bońka. Pokonaliśmy Athletic Bilbao 4:1, Celtę Vigo 5:1, FC Milhouse 5:1, Stade Reims 5:0, RC Lens 3:0, VfB Stuttgart 2:1. Rozegraliśmy w sumie 13 meczów, z których wygraliśmy 11. Jedyną porażkę ponieśliśmy w pierwszym spotkaniu, z Modeną. Strzeliliśmy 64 bramki i tylko 12 straciliśmy. To była siła.

Tyle że nikt tego nie widział.

Nikt w Polsce. Do kraju dochodziły tylko informacje o wynikach. Natomiast jeździli za nami dziennikarze włoscy, którzy przestrzegali, że w meczu z Polską na mundialu Włosi będą mieli spory kłopot.

Co im się podobało?

Gra naszych napastników. Podkreślali, że stanę przed problemem, bo mam do wyboru kilku zawodników na podobnym, wysokim poziomie. To była prawda. Mogłem wystawić Andrzeja Iwana, Włodka Smolarka, Andrzeja Pałasza, Andrzeja Szarmacha, Marka Kustę. W drugiej kolejności niespełna 20-letniego Darka Dziekanowskiego lub Mirosława Okońskiego. Grzesiu Lato i Zbyszek Boniek też mogli grać w tej formacji.

To dlaczego na początek z Włochami i Kamerunem były remisy 0:0?

Mistrzostwa świata to nie to samo co sparingi z klubami. Nie mogliśmy przecież rzucić się na takiego przeciwnika jak Włochy. Oni myśleli podobnie i dlatego nikt nie strzelił bramki. Z Kamerunem mieliśmy sporego pecha. Powinniśmy wbić mu kilka goli. Włosi z kolei męczyli się z Peru. Kibice polscy i włoscy nie wytrzymywali nerwowo, a przecież z naszej grupy dwie drużyny dotarły do podium. Włosi zostali mistrzami, a my zajęliśmy trzecie miejsce. W takim turnieju trzeba umieć rozłożyć siły.

Można tak mówić po latach. Ale podczas słabych meczów pan się przecież denerwował?

Na pewno, choć widziałem, że stwarzamy sobie sytuacje, więc gole w końcu muszą paść. Kiedy już wszystko zaskoczyło i oswoiliśmy się z atmosferą mundialu, wbiliśmy Peru pięć bramek w ciągu 21 minut. I wyszliśmy z grupy na pierwszym miejscu, przed Włochami.

Przeprowadził pan zmiany, które odmieniły drużynę, przesunął Bońka do ataku i wprowadził reżysera gry Janusza Kupcewicza...

Niejedna wielka drużyna narodziła się na mundialu. W naszym przypadku wynikało to z odpowiedniego doboru graczy. Dla mnie podstawą była ich wszechstronność. Zawsze stawiałem na zawodników, mogących występować na co najmniej dwóch pozycjach. Obrońca mógł się stać pomocnikiem, pomocnik obrońcą, pomocnicy mogli się zamieniać miejscami z napastnikami. Dlatego kontuzja czy niedyspozycja gracza nie stanowiła problemu.

Przed meczem z Peru pewność siebie nie była jednak zbyt duża. Odbyło się zebranie motywacyjne, awans dawało tylko zwyciąstwo...

Już różne rzeczy na ten temat słyszałem, więc powiem, jak było naprawdę. Prezes PZPN Włodzimierz Reczek powiedział mi, że kiedy przewodniczył polskim ekipom na igrzyskach olimpijskich, to w dniach ważnych startów organizował spotkania sportowców z kierownictwem i innymi sportowcami. Po to, aby poczuli więź i wsparcie. Zapytał mnie: Jak pan to widzi, panie Antosiu, gdybyśmy zrobili coś takiego po śniadaniu, w dniu meczu z Peru. Odpowiedziałem: Panie prezesie, zgadzam się na wszystko, co może pomóc drużynie. Nie było ubierania się w galowe stroje, jak to zapamiętali niektórzy piłkarze. Tylko słowa otuchy, przypomnienie, że patrzą na nas kibice i rodziny. Bez zadęcia. Nie pamiętam, czy śpiewaliśmy hymn. Nie wiem, czy to spotkanie pomogło, ale wygraliśmy i od tej pory już szło nam dobrze. Więcej zebrań nie robiliśmy.

Muszę zapytać...

Wiem, o Szarmacha. Czasami dziennikarze zaczynają ze mną wywiad od tego pytania. Pan jest delikatniejszy.

Zapytam jednak: dlaczego Szarmach nie zagrał w drugim meczu z Włochami? Czy to drastyczne pytanie?

Nigdy nie było drastyczne. Ale byłbym niepoważny, gdybym o tym nie myślał. Moim pierwszym wyborem w ataku był Andrzej Iwan. Kiedy odniósł kontuzję, myślałem, jak go zastąpić. Miałem spory wybór, bo wspominałem o wszechstronności graczy. W meczu z Włochami, kiedy nie mógł grać ukarany kartkami Boniek, przesunąłem do ataku Grześka Latę.

Można było odtworzyć dwie trzecie starego ataku Lato – Szarmach – Gadocha...

Miałem Włodka Smolarka. Uznałem, że on i Lato z przodu, wspomagani przez czterech pomocników, to wystarczy. Po zmianach na boisko weszli klasyczni napastnicy: Andrzej Pałasz i Marek Kusto.

Ale Włosi bali się tylko Szarmacha.

Szarmach miał lekką nadwagę, nie przekonał mnie przez godzinę gry z Kamerunem. Z Peru i Belgią wygrywaliśmy bez niego, a w tych meczach strzeliliśmy osiem bramek. W dodatku, kiedy wiosną rozgrywaliśmy mecze z klubami, jego z nami nie było, bo trener Auxerre Guy Roux nie dawał mu zwolnienia. Ostatni raz widziałem go w październiku w Lipsku, na meczu z NRD. Przyjechał dopiero na ostatnie zgrupowanie przed mundialem. Moje wybory miały więc racjonalne uzasadnienie. Ale oczywiście myślę o tym. Żałuję, że nie włączyłem Szarmacha do osiemnastki meczowej. Gdybym tak zrobił, mógłbym wpuścić go na boisko po przerwie. Albo zacząć z nim w pierwszej jedenastce i ewentualnie zdjąć, gdyby coś szło nie tak. Tego naprawdę żałuję. Jeśli chce pan, żebym przyznał się do błędu – proszę bardzo. Podczas mistrzostw w Hiszpanii miałem 40 lat i niedużo doświadczeń. Byłem młody, gniewny i miałem świadomość, że gram o udział w finale mistrzostw świata.

Jak wszyscy kibicowałem wam i bałem się, że sukces władza stanu wojennego przypisze sobie...

Nas to nie interesowało. Chyba nikt z piłkarzy i sztabu szkoleniowego nie popierał stanu wojennego, ale wychodziliśmy na boisko, żeby wygrać. Nie obchodziły nas reakcje władzy. Mimo że nie było kontaktów z krajem, czuliśmy wsparcie kibiców i widzieliśmy transparenty Solidarności na trybunach. Kiedy wychodziliśmy na mecz z ZSRR, niektórzy piłkarze weszli do kaplicy na Camp Nou, by się pomodlić. Nie mam poczucia, że graliśmy dla władzy. Czy mam się biczować, bo mundial przypadł na okres stanu wojennego? Polscy sportowcy przez 40 lat zdobywali medale olimpijskie nie dla władz PRL, tylko dla Polski, dla siebie i kibiców.

Odnieśliśmy sukces w Hiszpanii, przygotowując się w anormalnych warunkach, i przegraliśmy cztery lata później w Meksyku, choć wydawało się, że powinno być jeszcze lepiej. Dlaczego?

W skrócie można powiedzieć o Meksyku tak: stare odeszło, nowe nie zadziałało. Jedni byli już nasyceni, drudzy jeszcze się nie przyzwyczaili. Mimo to wyszliśmy z grupy, przegraliśmy z Anglią, a potem graliśmy z Brazylią, z nożem na gardle, w samo południe, w czterdziestostopniowym upale. Musieliśmy paść, chociaż długo trzymaliśmy się bardzo dobrze. Karny przeciw nam był niesprawiedliwy. Tarasiewicz i Karaś obili słupek i poprzeczkę brazylijskiej bramki.

Dlaczego mając wielkie talenty: Dziekanowskiego, Tarasiewicza, Urbana, Komornickiego, i wielu innych nie zakwalifikowaliśmy się na mundial przez 16 lat?

Było kilka powodów: transformacja ustrojowa, zezwolenie na wyprzedaż zawodników za granicę i zmiana ich mentalności. W początkowej fazie kapitalizmu w Polsce nie do wszystkich dotarło, na czym on polega. Były tylko roszczenia. Ci, którzy przyjeżdżali na mecze z zagranicznych klubów, zwykle siedzieli tam na ławkach, a tutaj wszystkich ustawiali i narzekali – hotele nie takie, jedzenie nie takie, transport nieodpowiedni. Bardziej myśleli o tym niż o grze. Trzeba było kilkunastu lat, żeby to się zmieniło. Do Rosji na mundial jadą już prawdziwi zawodowcy. Trener ma doświadczenie, a PZPN wywiązuje się ze swojej roli wzorcowo. W takich warunkach można grać.

Rz: Jest pan jedynym trenerem, który doprowadził reprezentację Polski do dwóch finałów mistrzostw świata. Osiągnął pan sukces w Hiszpanii, kiedy się go nie spodziewaliśmy, i wrócił przegrany z Meksyku, kiedy mieliśmy nadzieję. Czy pan też po latach tak to postrzega?

Antoni Piechniczek: Mundial w Hiszpanii odbywał się w roku 1982, a w Meksyku w 1986. Upłynęło ponad 30 lat, a ja wciąż o tym myślę. Żyję meczami, chociaż poginęły już gwizdki tamtych sędziów. W ubiegłym roku, przy okazji meczu z Meksykiem w Gdańsku, w 35. rocznicę zdobycia srebrnego medalu prezes Zbigniew Boniek zorganizował uroczystość z udziałem tych wszystkich, którzy grali w Hiszpanii. Otrzymałem zaproszenie na tyle wcześnie, że mogłem przygotować każdemu zawodnikowi „laurkę". Na eleganckich kartkach papieru napisałem każdemu, ile meczów rozegrał, jak go oceniam, wspomniałem o zaletach, ale wytknąłem też wady. Trzymam dokumentację z tamtego mundialu, ale tak naprawdę ja to wszystko mam wciąż w głowie.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Sport
Giro d’Italia. Tadej Pogacar marzy o dublecie Giro-Tour
Sport
WADA walczy o zachowanie reputacji. Witold Bańka mówi o fałszywych oskarżeniach
Sport
Czy Witold Bańka krył doping chińskich gwiazd? Walka o władzę i pieniądze w tle
Sport
Chińscy pływacy na dopingu. W tle walka o stanowisko Witolda Bańki
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Sport
Paryż 2024. Dlaczego Adidas i BIZUU ubiorą polskich olimpijczyków