Teatr Wielki w Poznaniu porwał się na coś, czego nikt u nas nie odważył się od ponad stu lat. Wystawił „Śpiewaków norymberskich” Richarda Wagnera i już przed premierą naraził się na patriotyczną krytykę, że w stulecie niepodległości zajmuje się dziełem sławiącym wielkość sztuki niemieckiej, nie zaś polskiej. Po premierze te zarzuty stają się bezsensowne, spektakl traktuje zupełnie o czymś innym.
Zaproszony przez poznańską dyrekcję Michael Sturm postąpił inaczej niż większość reżyserów niemieckich inscenizujących w Polsce którąś z oper Wagnera. Ponieważ wiedzą, że rzadko mamy z nimi kontakt, starają się je wystawić w zgodzie z ideami kompozytora. Sturm zinterpretował „Śpiewaków norymberskich” po swojemu.
W Poznaniu nie zobaczymy XVI-wiecznej Norymbergi i trudno z początku zrozumieć, kto zacz Hans Sachs, szewc i poeta, postać autentyczna i wielce zasłużona w historii literatury niemieckiej. Reżyser atakuje widza za to kwintesencją niemieckiego kiczu, bo Walther van Stolzing i jego ukochana Ewa wyglądają jak Jaś i Małgosia w najkoszmarniejszej wersji figurek ogrodowych. Pulchny Amorek z łukiem jest zaś tak tłuściutki, że aż obrzydliwy.
Spektakl przede wszystkim jest jednak opowieścią o artystycznym dojrzewaniu. Walther, aby zdobyć rękę Ewy, musi porzucić chłopięcą naiwność, zostać mistrzem poezji i muzyki, zwyciężyć w turnieju śpiewaczym.
To dojrzewanie nie jest procesem łatwym, im bardziej zgłębiamy w wiedzę, tym groźniejsze możemy obudzić upiory (puenta II aktu). A i etap mistrzostwa nie gwarantuje szczęśliwości. W wyidealizowanym finale, gdy po zwycięstwie Walthera Hans głosi wielkość sztuki, dzięki której naród trwa, tłum podejmuje jego słowa i marszowym krokiem rusza w przyszłość.