Rafał Sonik: Pustynię znam świetnie

Obrońca Pucharu Świata w quadach Rafał Sonik o ostatnim w tym sezonie starcie w Maroku i trudnej walce o kolejne trofeum.

Publikacja: 03.10.2017 18:00

Rafał Sonik: Pustynię znam świetnie

Foto: materiały prasowe

Rzeczpospolita: W czwartek wraca Puchar Świata. Tęsknił pan za rajdową adrenaliną?

Rafał Sonik: Ostatnie etapy zwykle dają nam w kość, więc po zakończeniu rajdu nie jesteśmy w stanie nawet patrzeć na quada. Ale po tygodniu, dwóch zmęczenie mija. A jeśli, tak jak w moim przypadku, dochodzi do tego jeszcze głód wyniku, to wsiadając na quada, czuję się jak dziecko wyczekujące prezentów pod choinką.

Jak spędził pan ostatnie tygodnie?

Po powrocie z Argentyny okazało się, że mam złamaną prawą nogę. Z taką kontuzją jechałem trzy i pół dnia. Nie było gdzie zrobić prześwietlenia, więc założyłem, że uszkodziłem torebkę stawową. Do tego jeszcze lewe kolano, pamiętające wypadek na Sardynii. Żeby mieć sprawne nogi na Maroko, a potem na Dakar, musiałem je oszczędzać, nie mogłem normalnie trenować. Skupiłem się na ćwiczeniach, które można wykonywać na leżąco i siedząco. W domu mam salkę treningową, więc mogłem poświęcić dużo więcej czasu partnerce Karolinie i dzieciom. Myślę, że wszyscy byli zadowoleni, bo po długiej nieobecności byłem grzeczny i cichutki. Gdy dostanie się pałą przez plecy, jak ja w Chile i Argentynie, mężczyzna – nawet najbardziej hardy – pokornieje.

Spodziewał się pan, że walka o Puchar Świata będzie w tym sezonie tak wyrównana?

Od pierwszego dnia inauguracyjnego rajdu w Emiratach czułem, że będzie ostro. Już na początku wlano mi paliwo z brudnego kanistra. Zatkało mi filtry, pompę i ukończyłem ten etap na dziewiątym miejscu. Straciłem półtorej godziny i już wiedziałem, że nie będzie to łatwy sezon. Gdy po trzech dniach wywalczyłem pierwszą pozycję i wracałem do swojego tempa, rozleciał mi się silnik. Los mnie nie oszczędzał także później. Wypadek na Sardynii, dziwna awaria elektroniki metromierza w Chile. Te przeciwności nie osłabiają jednak mojej woli walki, choć zdaję sobie sprawę, że musiałbym mieć dużo szczęścia, by obronić trofeum, i sporego pecha, by spaść z drugiej pozycji. Pustynia marokańska jest zdradliwa, pełna pułapek, ale one czyhają też na moich przeciwników.

W poprzednich latach zdobywał pan PŚ ze sporą przewagą. Woli pan atakować czy uciekać?

Pewnie uciekałbym i teraz, gdyby z kalendarza nie zniknęła Sardynia. Tam zyskiwałem przewagę, którą później dowoziłem do mety. Fachowcy od jazdy w Ameryce Południowej czy Arabowie z reguły dostawali na Sardynii w kość ze względu na trudną nawigację i inną charakterystykę terenu – góry, bez pustyni. W Maroku wygrałem trzy z czterech rajdów, raz byłem drugi. To dobry prognostyk. W przypadku trudnej nawigacji lepiej jest atakować, bo wtedy najbardziej denerwuje się lider, każda pomyłka może kosztować prowadzenie, co było widać w Argentynie. Natomiast jeżeli trudny jest teren, lepiej być z przodu, ponieważ kurzy się tak, że przez dziesiątki czy nawet setki kilometrów nie da się wyprzedzać. Tak było na ostatnim etapie w Argentynie, na wąskich górskich drogach. Znajomość trasy jest większą przewagą niż w piłce nożnej atut gry na własnym boisku.

Kto będzie pańskim najgroźniejszym rywalem w Maroku?

Dysponujemy podobnym sprzętem. Od reszty odstaje bardzo tylko quad lidera PŚ Keesa Koolena – w zasadzie konstrukcja prototypowa, zbudowana na silniku KTM, ale dopracowana i niesamowicie szybka. Jedyne miejsca, gdzie mogę z Holendrem rywalizować, to najbardziej techniczne i fizycznie wyczerpujące fragmenty trasy. Szybcy będą też Rosjanin Siergiej Karjakin, Francuz Sebastien Souday i Peruwiańczyk Alexis Hernandez. W przeciwieństwie do rajdów w Ameryce Południowej nie mam poczucia, że jestem mięsem armatnim. Tam lokalni kierowcy znają trasę na pamięć i idą pełnym ogniem w ślepe zakręty. Reszcie pozostaje liczyć na łut szczęścia, błędy czy awarie przeciwników. W Maroku rzadko startują miejscowi zawodnicy, a jeśli już, to z reguły decyduje przygotowanie sprzętu.

Lubi pan te saharyjskie trasy, na których rozgrywano kiedyś Dakar?

Po pierwsze, nie jeździmy tak wysoko jak w Ameryce Południowej, co jest bardzo wyczerpujące dla organizmu. Proszę mi wierzyć, że człowiek mieszkający na nizinach, choćby nie wiem, jak się przygotowywał, powyżej 4 tys. metrów nie jest w stanie klarownie myśleć. Jedziemy wprawdzie przez Atlas, ale nie są to góry porównywalne z Andami. Na szczęście. Po drugie, jest gorąco, ale nie upalnie jak w argentyńskiej Fiambali, gdzie potrafi być ponad 50 stopni. Temperatury w Maroku nie powinny przekroczyć 40 stopni. I co najważniejsze, ścigamy się na północy Afryki, a to oznacza, że co kilka, kilkanaście godzin będziemy widzieli ludzi. Większość pustyń marokańskich znam świetnie. Lubię bardzo te trasy, jeździłem tu nieraz w rajdach historycznych. Miałem przyjemność siedzieć za kierownicą Renault Alpina z przełomu lat 60. i 70. Do startu w Maroku podchodzę jak do Dakaru w 2015 roku. Czuję, że jestem przygotowany, wiem, że mam pod górę, ale nie przejmuję się tym. Dostałem fantastyczne wsparcie od przyjaciół, którzy piszą mi esemesy o następującej treści: „Rafał, ty zawsze walczysz do końca”, „Cuda, jeśli się zdarzają, to ty na cud zasłużyłeś”. Zawsze powtarzam, że kibice są potrzebni wtedy, kiedy jest najciężej.

Rzeczpospolita: W czwartek wraca Puchar Świata. Tęsknił pan za rajdową adrenaliną?

Rafał Sonik: Ostatnie etapy zwykle dają nam w kość, więc po zakończeniu rajdu nie jesteśmy w stanie nawet patrzeć na quada. Ale po tygodniu, dwóch zmęczenie mija. A jeśli, tak jak w moim przypadku, dochodzi do tego jeszcze głód wyniku, to wsiadając na quada, czuję się jak dziecko wyczekujące prezentów pod choinką.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
żużel
Ruszyła PGE Ekstraliga. Mistrz Polski pokazał moc na inaugurację sezonu
Moto
Rusza Rajd Dakar. Na trasę wraca Krzysztof Hołowczyc
Moto
Jedna ekstraliga to mało. Polski żużel będzie miał aż dwie
Moto
Bartosz Zmarzlik, mistrz bardzo zwyczajny
Moto
Zmarzlik po raz czwarty indywidualnym mistrzem świata