Współczesna szkoła dobrych manier

Kiedyś było oczywiste: jest klasa, która tworzy savoir-vivre, reszta naśladuje. Ale choć wraz z zanikiem owej klasy sprawy się skomplikowały, to problem, jak się zachować, nie zniknął.

Aktualizacja: 30.08.2015 12:17 Publikacja: 28.08.2015 01:00

80 lat po publikacji „Ferdydurke” łydka wciąż budzi emocje. Na zdjęciu Targi Mody Ślubnej, Warszawa,

80 lat po publikacji „Ferdydurke” łydka wciąż budzi emocje. Na zdjęciu Targi Mody Ślubnej, Warszawa, rok 2014

Foto: PAP, Paweł Kula

Przyjaciółka dostała zaproszenie na ślub od rodziny we Francji. Trzy strony welinowego papieru, adres napisany ręcznym pismem. Wyszczególniono kolejne etapy ceremonii: prywatna msza na hiszpańskiej wyspie Lanzarote, gdzie mieszkający na stałe w Paryżu rodzice panny młodej mają dom, anonsujące związek spotkanie rodziców państwa młodych w elitarnym klubie we francuskiej stolicy („pan markiz i pani markiza przyjmują"), wreszcie spotkanie po ślubie w ścisłym rodzinnym gronie. Wszystko z dokładnym podaniem arystokratycznych tytułów.

– Mam jechać? – zastanawiała się niezdecydowana przyjaciółka. Wydam parę tysięcy na samolot, hotel, sukienkę, kapelusz i prezent, a potem przez trzy godziny będę rozmawiać na przyjęciu z ludźmi, których widzę po raz pierwszy i ostatni...

Ale zaproszenie, a zwłaszcza tytuły, zrobiło wrażenie. Markiz, markiza... „pani przyjmuje".

U nas tytuły są już trudne do wyobrażenia, nawet w kręgu arystokracji. Coraz rzadziej zdarza się też, że na ślub zapraszają rodzice. Jeśli narzeczeni mają koło trzydziestki, to dlaczego niby zapraszać mają mama i tatuś? Takie formy? Pretensjonalne czy może naturalne w tamtym środowisku?

– Zaproszenie eleganckie, archaiczne... Dzisiejsze rozwichrzone, woluntarystyczne czasy sprzyjają powrotowi do dawnych manier – komentuje prof. Małgorzata Marcjanik z Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, autorka książek i poradników na temat grzeczności. – We wszelkim chaosie, także dziejowym, jest tęsknota za porządkiem. I takie etykietalne praktyki są tej tęsknoty przejawem.

Te głupie zakazy

Wzory grzeczności zawsze tworzyły elity, wytwarzając je w obrębie własnego środowiska – dodaje prof. Marcjanik. Synów lub córki z dobrych domów wysyłano na dwory, by tam nabrali ogłady. Tak się działo do połowy XIX wieku. Potem zaczęły powstawać kodeksy, podręczniki. Ze szczególną siłą i entuzjazmem zabrano się do tego po pierwszej wojnie światowej. W 1919 roku powstał kodeks honorowy Boziewicza, który zdefiniował pojęcie człowieka honoru. Napisano liczne poradniki dobrego wychowania, które były potrzebne w sytuacji zmian społecznych – poginęli mężczyźni, wiele kobiet poszło do pracy, przestały istnieć domy otwarte. Po drugiej wojnie wszystko stanęło na głowie: nastąpiło rozerwanie więzi rodzinnych, młodzi ludzie ze wsi poszli do miasta „za pracą", pobudowano blokowiska, przedszkola, żłobki. Młodzi ludzie zaczęli się wstydzić tego, że pochodzą ze wsi, odcięto ich od korzeni. Potrzeba skodyfikowania zachowań grzecznościowych była przemożna.

Ale dzisiaj o savoir-vivrze mówi się z przymrużeniem oka. Bo z jednej strony chciałoby się, żeby wszyscy byli grzeczni i widelec na stole kładli z właściwej strony, z drugiej – sztuka dobrych manier wydaje się czymś archaicznym, reliktem minionej formacji. Kiedyś było oczywiste: jest klasa, która tworzy savoir-vivre, reszta naśladuje. Koniec, kropka. Ale choć wraz z zanikiem owej klasy sprawy się skomplikowały, to problem, jak się zachować, przecież nie zniknął. Dobre wychowanie, które było przymiotem wynoszonym z domu, stało się przedmiotem, który każdy może opanować. Jak angielski czy marketing, na kursach i szkoleniach. Kto tworzy tę wiedzę? Magiczne słowo współczesnej psychologii „coach" otwiera drzwi wtajemniczenia także i w tę materię. Coach – guru, wychowawca, nauczyciel, trener i instruktor w jednym.

Podręczniki dobrego wychowania są rozchwytywane podobnie jak książki kulinarne i poradniki, jak zostać milionerem w tydzień. „Poradnik współczesnego savoir-vivre'u", „Dobre maniery w przedwojennej Polsce" „Współczesne maniery. Jak zachować się w drodze na szczyt, savoir-vivre dla każdego", „Wielka księga savoir-vivre'u; savoir vivre. Sztuka dyplomacji i dobrego tonu"; „Być damą. Savoir-vivre nowoczesnej kobiety"... To tylko kilka z długiej listy lektur dostępnych na rynku.

Kto to czyta? Kto tego przestrzega? Jeszcze początek wieku XX trzymał się reguł, ale z czasem obowiązkowa tolerancja dla różnorodności i bezstresowe wychowanie stopniowo usuwały reguły z życia społecznego. Luz przede wszystkim. Luzak to ktoś fajny, kto nie zawraca sobie głowy głupimi zakazami. Trzyma nogi na oparciu fotela w kinie, rozwala się na kanapie, nie zdejmuje czapki przy powitaniu.

Grzeczność uznano za rzecz zbędną, ostoję sztuczności i zakłamania. A przecież jest to jedna z podstaw współżycia społecznego, narzędzie, które redukuje niepewność, pozwala nawiązać kontakt z nieznajomymi, nie naruszając sfery prywatności. Uczy słów, które dobrze traktują innych, wskazuje, jak „zachować twarz", dbając o ubranie, mowę ciała, sposób mówienia. Pozwala zachować dystans, nie narzucać się innym i nie pozwolić, by nas zdominowali. Krótko mówiąc, savoir-vivre jest szkołą swobodnego, uprzejmego i spontanicznego zachowania, które nie komplikuje, lecz ułatwia życie.

Ale rodzice zajęci pracą nie zawracają sobie głowy wpajaniem dzieciom tych zasad. Nawet jeśli usiłują, to i tak dziecko odpowie, że w szkolnej stołówce wszyscy jedzą z łokciami na stole. I to nie łokcie, ale przemoc w domu oraz szkole, bezpośredni skutek braku szacunku dla drugiego człowieka, jest głównym problemem. W rzeczywistości, w której dobra materialne decydują o statusie, dzielenie się z kimkolwiek czymkolwiek jest coraz rzadsze. Każdy działa dla siebie i dla swojej wygody. Reszta się nie liczy. Jaką rolę może odgrywać tu grzeczność?

Demokracja daje rację każdemu. Głos krytyczny jest traktowany jako wyraz braku tolerancji, bezprawnej ingerencji w cudze sprawy, naruszenie wolności osobistej. Ludzie źle reagują na zwrócenie uwagi. Uważają, że została naruszona ich godność, niezależność. Grzeczność jest postrzegana jako słabość. Zwrócenie uwagi komuś, kto brzydko je, może skutkować co najwyżej obrazą lub nietaktem towarzyskim, ale zwrócenie uwagi awanturującym się w autobusie czy na ulicy oznacza narażenie własnego zdrowia i życia. Więc pasażerowie udają, że nie widzą albo milczą. To już nie savoir-vivre, to już kodeks karny, bo pogwałcone zostają reguły życia społecznego. Wreszcie ostatnia rzecz – coraz częstsze mieszanie się kultur, z których każda ma własne reguły. A skoro się ich nie zna lub nie rozumie, lepiej dać sobie spokój z przestrzeganiem.

Nie grymasić i nie mlaskać

Nie kłaść się na stole. Nie zakładać nogi na nogę. Nie bujać się na krześle. Nie garbić się. Nie przechylać głowy do tyłu. Nie mówić: smacznego. Nie rozwalać się na siedzeniu. Nie trzymać łokci na stole. Nie gadać. Nie mlaskać. Nie rzucać się do talerza. Nie jeść szybko. Nie chrząkać. Nie śpiewać. Nie śmiać się do rozpuku. Nie grymasić. Nie żuć". Ten zbiór instrukcji słyszała na lekcjach domowej kindersztuby Simona Kossak, wnuczka Juliusza, córka Jerzego (Anna Kamińska. „Simona. Opowieść o niezwykłym życiu Simony Kossak"). Trudno uwierzyć, że to wszystko działo się w latach 40. XX wieku (Simona urodziła się w roku 1943), czyli już za czasów komuny. I nie wiadomo, czy na skutek zmęczenia tymi rygorami czy z innych powodów Simona Kossak wcześnie wyprowadziła się z domu rodzinnego. Ale wiadomo, że do końca życia przestrzegała wpojonych w dzieciństwie zasad.

– Ja oczywiście takich rzeczy nie pamiętam – mówi Maciej Radziwiłł, menedżer, przedsiębiorca i działacz społeczny. – Ale znam to z opowieści moich babek. Kobiety lepiej opowiadają o tych sprawach. Jeszcze pokolenie moich rodziców tak było wychowywane. Wychowanie było surowe, i to należy oceniać pozytywnie. Ton był właściwy, ale kontakt z rodzicami słaby. Nawet gdy byli obecni, to dziećmi zajmowały się opiekunki. Tak było w rodzinie mojej matki – dzieci widywały rodziców dwa razy dziennie. Gdy dzieci były małe, wysyłano je do szkół. Matka mego ojca w wieku sześciu lat została wysłana do Anglii, Belgii, a potem Szwajcarii. Większość młodości spędziła w obcych miejscach. To ją zapewne zahartowało, ale dzisiaj uważalibyśmy to za nieludzkie. Kobiety wracały jako 20-latki do domu i zaraz szukano dla nich mężów. Inaczej mężczyźni w pokoleniach urodzonych na przełomie XIX i XX wieku w rodzinach arystokracji – oni kończyli szkoły wyższe. Przywiązywano do tego dużą wagę, nie tak jak w wieku XIX, kiedy mężczyźni robili głównie karierę wojskową – opowiada potomek jednego z największych polskich rodów arystokratycznych.

Po wojnie warunki nie pozwalały na wiele rzeczy, ale do zasady „noblesse oblige" przywiązywano większą uwagę. Arystokracja uważała, że to jej misja. Większą wagę przywiązywała też do wykształcenia, chociaż w latach 50. pójście na studia wyższe było dla nich trudne z powodu blokady dla tzw. wrogów klasowych. Na szczęście był to krótki okres.

Dziś znam już tylko jedną osobę, która przed wojną była dorosła. Zegar tyka nieubłaganie. Tamte osoby były nośnikami tradycji, żywymi eksponatami. Wśród moich rówieśników przekaz jest już słabszy. Tam, gdzie były silne osobowości z pokolenia urodzonego na początku XX wieku, tradycja jest mocniejsza. Status rodzinny, tradycja i więzi rodzinne konsolidowały tamtą grupę. Dziś już status majątkowy jest zróżnicowany. Niewiele osób z tej grupy należy do elity finansowej. Poza tym same elity się rozchodzą. Sto lat temu rzadko się zdarzało, żeby ktoś się ożenił z kimś spoza kasty. Musiała być wielka miłość. Wśród średniej szlachty było to w ogóle nie do pomyślenia, bo groziło utratą statusu. Jak ktoś się nazywał Czartoryski czy Zamoyski, nie było takiej obawy, bo majątek i prestiż nazwiska były rodzajem zabezpieczenia.

A jeśli ktoś nie nazywał się Czartoryski lub Zamoyski i nie wyniósł kindersztuby z domu ani nawet nie nabył jej na kursach? W jednym z wywiadów profesor Janusz Czapiński przyznał, że chociaż został cenionym naukowcem, to – wychowany przez niepiśmienną matkę – wciąż się uczy, a w sytuacjach towarzyskich odczuwa niepewność, czy zachował się właściwie.

Ślub, czyli wedding

Jeśli rodzice są w pracy, szkoła nie ma czasu, babcia mieszka daleko, to kto ma uczyć dobrych obyczajów? Najbardziej oczywistą szkołą zachowań jest telewizja. Nie tylko takie programy jak słynna lekcja stylu Jolanty Kwaśniewskiej, ale też seriale. To w nich odbija się życie polskiej rodziny. Wzajemne stosunki dzieci i rodziców, znajomych, przyjaciół. Czy pokazują rzeczywistość prawdziwą czy wyidealizowaną? Jak się witają, jak jedzą, jak rozmawiają w „Rodzince.pl", „M jak miłość", „Klanie"?

– Nie wiem, jak jest z „Rodzinką", bo ten serial jest zapożyczeniem – tłumaczy prof. Beata Łaciak z UW. – Ale w roku 2000 badałam „Klan", który zaczął się trzy lata wcześniej, a który oglądali prawie wszyscy. I wtedy w tych badaniach mocno ujawnił się motyw uczenia się postaw wychowawczych z seriali. Wypowiedzi dotyczyły dwóch sfer. Sfery obyczajowości codziennej – tego, jak ładnie nakryć stół na święta, że jak pojawiają się goście, to robi się kawę i podaje elegancko, w filiżankach. Jak się ludzie witają, zachowują. Drugi wątek dotyczył wzorów wychowawczych. To mnie zaskoczyło. „Klan" pokazywał, jak rozwiązywać kłopoty wychowawcze. Ten serial wydaje się ugładzony i dydaktyczny, ale w wielu środowiskach stanowi wzór do naśladowania.

W badaniach prof. Łaciak pytała, czym różni się życie respondentów od życia ich rodziców. I niezależnie od wieku wszyscy zgodnie twierdzili, że ich relacje z dziećmi są dużo bardziej liberalne niż relacje z rodzicami. Ten motyw pojawiał się bardzo często. U starszych z przyganą – młodsze pokolenie jest rozpuszczone i źle wychowane itd. 10–15 proc. mówiło że teraz wychowuje się dzieci liberalnie i to jest źle. Nie stosuje się kar fizycznych. – Z jednej strony liberalizujemy się w kontaktach z dziećmi, te kontakty są bardziej bezpośrednie, z drugiej – jest pewien odsetek ludzi, którzy uważają, że z tej drogi należy zejść. Ale nie demonizowałbym wpływu telewizji – dorzuca prof. Łaciak.

O sztuce dress code'u także dowiemy się z telewizji. Ale nie tylko. Z prasy papierowej i internetu płynie nieustanny przekaz o tym, jak należy wyglądać. Mnożą się poradniki. Co włożyć do pracy, na kolację, na egzamin. Potrzeba zasad jest więc wciąż silna, mimo że teoretycznie wszędzie można iść w dżinsach i nikt nie zostaje wyrzucony z przyjęcia za zbyt krótką spódnicę.

Tylko że role się odwróciły. Wiedzę młodszemu pokoleniu nie przekazuje już starsze. Dzisiaj to nie matka mówi córce, co włożyć. To raczej matka upewnia się, czy kupiona sukienka nie jest obciachowa... Przy zmieniającej się w szaleńczym tempie modzie starsze pokolenie jest niepewne własnych wyborów. Ojcowie zasięgają rady nastolatków przy kupnie telefonu komórkowego i spodni. Dzieci lepiej znają niuanse współczesnego stylu.

A jeśli w niejasnym systemie mody są jakieś reguły, to nie te, które narzuca rodzina czy wychowanie. Można się tylko uśmiechnąć na wspomnienie czasów, w których chłopiec marzył, kiedy rodzice zgodzą się, by nosił długie spodnie, a dziewczyna wzdychała do długiej sukienki. One oznaczały dorosłość. Dziś brzmi to jak opowieść o Mieszku i Dąbrówce. W latach 60. ubraniowy system przekazu runął. Jak się ubrać, uczy nas ulotka o dress codzie rozdawana pracownikom korporacji.

Jak było? – zapytałam przyjaciółkę, gdy wróciła z Paryża, dokąd w rezultacie zdecydowała się pojechać. – Na przyjęciu u markizów nudno i drętwo, rozmowy konwencjonalne, wszyscy uśmiechnięci i obojętni. Za to na Lanzarote po ślubie była balanga młodych na cztery fajerki i arystokratyczne hamulce puściły – dodała, ale szczegółów nie chciała zdradzić...

A można by przypuszczać, że ślub jest okazją do zachowania ceremoniałów. I tak jest w istocie, choć ceremoniały się zmieniły. Z tradycyjnych na telewizyjne.

Ślub jest ciągle okazją do ceremoniału i ten ceremoniał bardzo się rozbudowuje – zauważa prof. Beata Łaciak. – Badaliśmy firmy, które zajmują się organizacją ślubów. Oferta jest nieograniczona, a przygotowania zaczyna się z dużym wyprzedzeniem. Miesiąc przed ślubem można zorganizować spotkanie przedślubne, miesiąc po ślubie spotkanie poślubne. Przy redukcji innych kontaktów towarzyskich ślub jest dobrą do tego okazją. Jeśli organizujemy wesele, ma być dobrze przygotowane, zaproszona cała rodzina. Obserwujemy tu dwie tendencje – rytuały tradycyjne zanikające i przetwarzane. Takie, które same nie zanikają, ale zanika ich symboliczny i religijny sens. Rozbudowuje się za to wątek ludyczny.

Najlepiej dać pieniądze

I w tym wypadku ogromny wpływ na to mają media, a za ich pośrednictwem zapożyczane są obyczaje z obcych kultur. Także przez kontakty bezpośrednie – podróżuje się więcej, liczniejsze są kontakty rodzinne, emigracja za chlebem, turystyka. Stąd popularność wieczorów panieńskich albo odprowadzania panny młodej przez ojca przed ołtarz. W Polsce przed 1989 rokiem tego zwyczaju nie było. To się wzięło z kina. W polskiej obyczajowości ksiądz wychodził po państwa młodych. Szlachta zresztą z niechęcią przyjęła fakt, że ślub ma się odbywać w kościele. Wymusił to sobór trydencki, a powszechnie przyjęło się to dopiero jakieś 100 lat później. Przedtem śluby odbywały się w siedzibach szlachty – pałacach i dworach. Tym historycy tłumaczą spopularyzowanie kaplic. Model oddawania mężowi kobiety, która była istotą podporządkowaną głównie ojcu, pojawiał się w średniowieczu. W małżeństwie przechodziła ona pod opiekę męża... Obyczaj odprowadzania córki miał więc symboliczny, ale i rytualny sens. Tyle że w Polsce zanikł. Teraz wraca.

– Nie bez znaczenia jest także czynnik ekonomiczny – dodaje prof. Łaciak. – W środowisku wiejskim i małomiasteczkowym śluby przetrwały, i to w wersji dużej. Tylko że w kolizji z przymusem obyczajowym pozostaje problem finansowy. Gdy się robi wesele na 100 osób, trzeba wziąć pożyczkę. Ale czasami to jedyna okazja, żeby rodzina się spotkała. Spotkania te wiążą się także z prezentami – to jest wyraźnie redukowane. W środowiskach uboższych ludzie mówią, że prezenty powinny mieć charakter praktyczny, a ponieważ nie wiadomo, kto czego potrzebuje, najlepiej dać pieniądze.

– Co dałaś w prezencie ślubnym? – zapytałam przyjaciółkę. – To był problem – odrzekła. – Bo co ma dać ktoś z biedniejszego kraju ludziom z kraju bogatszego, którzy wszystko mają? Kupiłam współczesną grafikę w galerii. Nawet markizom się spodobała.

Przyjaciółka dostała zaproszenie na ślub od rodziny we Francji. Trzy strony welinowego papieru, adres napisany ręcznym pismem. Wyszczególniono kolejne etapy ceremonii: prywatna msza na hiszpańskiej wyspie Lanzarote, gdzie mieszkający na stałe w Paryżu rodzice panny młodej mają dom, anonsujące związek spotkanie rodziców państwa młodych w elitarnym klubie we francuskiej stolicy („pan markiz i pani markiza przyjmują"), wreszcie spotkanie po ślubie w ścisłym rodzinnym gronie. Wszystko z dokładnym podaniem arystokratycznych tytułów.

– Mam jechać? – zastanawiała się niezdecydowana przyjaciółka. Wydam parę tysięcy na samolot, hotel, sukienkę, kapelusz i prezent, a potem przez trzy godziny będę rozmawiać na przyjęciu z ludźmi, których widzę po raz pierwszy i ostatni...

Ale zaproszenie, a zwłaszcza tytuły, zrobiło wrażenie. Markiz, markiza... „pani przyjmuje".

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Emilka pierwsza rzuciła granat
Plus Minus
„Banel i Adama”: Świat daleki czy bliski
Plus Minus
Piotr Zaremba: Kamienica w opałach
Plus Minus
Marcin Święcicki: Leszku, zgódź się
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Plus Minus
Chwila przerwy od rozpadającego się świata