Jak narodziła się ekologia, Greenpeace i czy naprawdę jest to ruch lewicowy

Ekologia zrodziła się nie tylko z troski o przyrodę, ale o przyszłość ludzkości. W świecie głodnych ludzi nie da się ocalić pand, delfinów i lasów deszczowych. Ale można zmienić styl życia, tak aby zachować zdobycze cywilizacji, nie tracąc przy okazji Ziemi.

Aktualizacja: 19.08.2017 11:21 Publikacja: 18.08.2017 00:01

Foto: Getty Images

Biosfera 2 miała być namiastką Ziemi, pierwszym zaprojektowanym przez człowieka zamkniętym ekosystemem. Cel: stworzyć samowystarczalny obiekt, umożliwiający przetrwanie zamkniętych w nim ludzi. Z zewnątrz przypominała wielkie akwarium. Jego mieszkańcy mieli się żywić tym, co sami wyhodują, i oddychać tlenem wytworzonym przez rosnące wewnątrz rośliny. Przynajmniej tak wyobrażali sobie to jej twórcy, którzy w latach 1987–1989 wznieśli budowlę w miejscowości Oracle w Arizonie.

Eksperyment się jednak nie udał. Okazało się, że bez dostarczanego (co pewien czas) z zewnątrz tlenu zamknięty ekosystem przestałby istnieć. Mało tego – naukowcy skarżyli się na głód, bo w trakcie eksperymentu wymarły niemal wszystkie umieszczone w biosferze kręgowce i wszystkie owady zapylające kwiaty. Ich miejsce zajęły – mnożące się bardzo szybko – karaluchy. Po 16 miesiącach poziom tlenu w powietrzu spadł do ok. 14,5 proc. (na Ziemi tak „rzadkie" powietrze spotyka się na wysokości ponad 4 tys. m n.p.m.) – co oznaczało, że przeprowadzające fotosyntezę rośliny „nie nadążają" z uzupełnianiem tlenu zużywanego przez mieszkańców biosfery.

Koszt całego przedsięwzięcia wyniósł ok. 200 mln dolarów – i stał się w tzw. zielonej ekonomii jednym ze sposobów wyliczenia wartości, jaką ma dla ludzkości Ziemia. Skoro bowiem stworzenie alternatywnego ekosystemu dla ośmiu osób kosztowało 200 mln dolarów, to próba stworzenia takiego systemu dla całej ludzkości kosztowałaby ponad 160 trylionów dolarów (a i tak na koniec prawdopodobnie byśmy się udusili). Biorąc pod uwagę, że w tamtym czasie suma produktów narodowych brutto wszystkich państw świata wynosiła nieco ponad 30 bilionów dolarów – a więc kilka tysięcy razy mniej niż koszt stworzenia mocno niedoskonałej „nowej Ziemi", nietrudno o refleksję, że powinniśmy zastanowić się dwa razy, zanim zetniemy kolejne drzewo.

Dwa wieki ze smogiem

O tym, że o planetę, która jest wspólnym dobrem całej ludzkości, należy dbać, ludzie zaczęli się przekonywać jednak znacznie wcześniej, bo w XIX wieku, który przyniósł rewolucję przemysłową i gwałtowną industrializację Zachodu.

W Polsce uciążliwość smogu zaczęliśmy dostrzegać dopiero w ostatnich latach – tymczasem w Londynie zanieczyszczone przez przemysł powietrze stało się problemem już w 1898 roku. To właśnie wtedy malarz William Blake Richmond zirytowany jakością powietrza w stolicy brytyjskiego imperium uskarżał się w liście do „Timesa" na ciemność, jaka zapada nad miastem w mroźne, zimowe dni. Na liście się jednak nie skończyło – Richmond postanowił założyć organizację, której celem miała być walka z zanieczyszczeniem powietrza. Stworzone przez niego w tym samym roku Coal Smoke Abatement Society (jedna z najstarszych organizacji pozarządowych skupiających się na ochronie środowiska) istnieje do dziś (obecnie pod nazwą Environmental Protection UK), przyczyniając się w kolejnych dziesięcioleciach do tworzenia kolejnych regulacji mających zapewnić Brytyjczykom względnie czyste powietrze.

Gdy Richmond pisał swój list, w Wielkiej Brytanii od ponad 30 lat istniały już przepisy, których celem było zmniejszenie ilości chlorowodoru, będącego efektem ubocznym wytwarzania węglanu wapnia (wykorzystywanego później w przemyśle papierniczym i szklarskim). Prawo to zwane Alkali Act jest bodaj najstarszą na świecie regulacją chroniącą środowisko.

W XIX wieku w Wielkiej Brytanii zaczęły też powstawać pierwsze organizacje pozarządowe, które za cel stawiały sobie ochronę zagrożonych wyginięciem zwierząt. Jedną z najstarszych była założona w 1889 roku Plumage League (do dziś istnieje pod nazwą Royal Society for the Protection of Birds), która w pierwszych latach swojej działalności stawiała sobie za cel zwalczanie ozdabiania damskich kapeluszy piórami ptaków (m.in. perkozów i mew), co miało uchronić je przed wyginięciem. Ptaki swojego obrońcę miały też w zoologu Alfredzie Newtonie, który apelował o ochronę gatunków drapieżnych oraz morskich w ich okresach lęgowych, powołując się m.in. na niemal całkowite wytępienie tych ostatnich na wyspie Wight. Apele Newtona zostały wysłuchane – i w 1868 roku Wielka Brytania uchwaliła Sea Birds Preservation Act. Było to prawdopodobnie pierwsze na świecie prawo chroniące zagrożone gatunki zwierząt.

Jeszcze wcześniej, bo już w 1865 roku, w Wielkiej Brytanii powstało Commons Preservation Society (obecnie pod nazwą Open Spaces Society), które za cel stawiało sobie m.in. obronę naturalnego krajobrazu przed skutkami industrializacji (w jej działania włączał się m.in. John Stuart Mill). Już rok po powstaniu członkowie tej organizacji pod osłoną nocy demontowali tory w okolicach miasta Berkhamsted, co było jednym z pierwszych przykładów tzw. akcji bezpośredniej – jednego z głównych oręży w arsenale współczesnych ekologów.

W drugiej połowie XIX wieku o przyrodę zaczęli się troszczyć również Amerykanie. W tym czasie wśród dalekich przodków dzisiejszych ekologów w USA toczył się spór między konserwacjonizmem i enwiromentalizmem (ang. preservationism). Ci pierwsi, do których należał m.in. prezydent USA Theodore Roosevelt, uważali iż, ze względów ekonomicznych – w dysponowaniu zasobami naturalnymi należy odejść od reguł wolnego rynku, ponieważ sprzyjają one nadmiernej eksploatacji owych zasobów co sprawia, że kolejne pokolenia mogą nie mieć już z czego korzystać. Za prezydentury Roosevelta (1901–1909) w USA powstały pierwsze rezerwaty przyrody, ale pierwszy park narodowy założono dużo wcześniej w 1872 r. w amerykańskim Yellowstone.

Z kolei enwiromentaliści, wśród których najbardziej znaczącą postacią był John Muir, przekonywali, że to zbyt mało radykalne podejście, ponieważ nadal na pierwszym miejscu stawia czynniki gospodarcze – podczas gdy przyrodę należy chronić dla samego jej piękna. Muir doprowadził do powstania drugiego parku narodowego w USA – Parku Narodowego Yosemite, a w 1892 roku został współzałożycielem Sierra Club (dalekim krewnym tej organizacji jest dzisiejszy Greenpeace). Początkowo miała ona zrzeszać miłośników wspinaczki górskiej, ale Muir (prezes Sierra Club aż do śmierci) przekształcił ją szybko w organizację zajmującą się ochroną środowiska. Najsłynniejszą batalią Sierra Club była próba zablokowania budowy tamy w dolinie Hetch Hetchy na terenie parku Yosemite. Tama miała uczynić z doliny rezerwuar wody dla cierpiącego na jej niedobory San Francisco. Muir przekonywał jednak, że dolina Hetch Hetchy to „najświętsza świątynia, jaką kiedykolwiek konsekrowano", i zabiegał o zablokowanie budowy tamy u trzech kolejnych prezydentów. Ostatecznie jednak tama powstała – zgodę na jej budowę wydał Woodrow Wilson.

Cechą wspólną wszystkich tych wczesnych prośrodowiskowych działań (terminu ekologia wówczas w tym kontekście nie używano, choć był on znany od 1869 roku, kiedy Ernest Haeckel określił tak gałąź biologii zajmującą się relacjami między organizmami żywymi a środowiskiem) było to, że w centrum ich zainteresowania był człowiek – środowisko naturalne miało być chronione głównie po to, by przyszłe pokolenia mogły się nim cieszyć. W przyszłości nie zawsze tak będzie.

Wiosna bez śpiewu ptaków

Matką chrzestną ekologii, jaką dziś znamy, jest jednak amerykańska biolog morska Rachel Carson. Wszystko za sprawą książki „Cicha wiosna" („Silent spring") wydanej we wrześniu 1962 roku. Po latach Al Gore, były wiceprezydent USA i wielki orędownik walki z ociepleniem klimatu, napisze, że Carson wywarła większy wpływ na jego świadomość w kwestii zagrożeń dla środowiska niż wszystkie inne osoby razem wzięte.

W swojej książce Amerykanka opisała negatywne skutki dla środowiska naturalnego jakie – jej zdaniem – wiązały się z powszechnym w tamtym okresie używaniem DDT i innych pestycydów do spryskiwania roślin w celu ich ochrony przed szkodnikami (DDT używano też do zwalczania wszy roznoszących tyfus i komarów będących nosicielami malarii). Autorka przekonywała, że powszechne użycie DDT zagraża populacjom ptaków – zwłaszcza drapieżnych – których jaja na terenach, na których używano owej substancji, miały mieć zbyt cienkie skorupki. Ponadto DDT i pestycydy miały zwiększać częstotliwość występowania nowotworów wśród ludzi (sama Carson walczyła wówczas z rakiem piersi), a zbyt intensywne spryskiwanie nimi miało uodparniać na nie organizmy, przeciwko którym wykorzystywano te substancje. Reasumując: ludzkość, używając DDT, niszczy środowisko naturalne, szkodzi sobie, a ostatecznie nie będzie mieć z tego żadnych korzyści.

Temat może wydawać się niezbyt nośny, ale Carson opisała sprawę bardzo dramatycznie. We wstępie autorka pisze o „złym czarze" rzuconym na fikcyjne amerykańskie miasteczko, w którym nagle zaczynają zdychać kury, krowy i owce, nie ma owadów, które zapylałyby jabłonie, a nad wszystkim unosi się „cień śmierci". Dzieci zapadają na nieznane wcześniej choroby i umierają w ciągu kilku godzin. A wszystko dzieje się w grobowej ciszy – bo w promieniu wielu kilometrów nie słychać ani jednego ptaka – jedyną pozostałością po nich są porzucone gniazda. Sprawcą owej katastrofy miał być biały proszek, który kilka tygodni wcześniej spadł z nieba „jak śnieg". „Ludzie sami to sobie zrobili" – konkluduje Carson. W dalszej części oskarżała producentów DDT i pestycydów, że celowo ukrywają przed opinią publiczną prawdę o tych substancjach, a władze – o przymykanie na to oczu.

Książka wywołała panikę w USA. Wprawdzie przeciwnicy Carson zarzucali jej, że jako biolog morski nie jest kompetentna w zakresie biochemii; firmy produkujące DDT zbijały jej argumenty, a były sekretarz ds. rolnictwa Ezra Taft Benson sugerował, że musi być ona komunistką (w domyśle – sabotuje amerykańskie rolnictwo) – na co miało wskazywać to, że choć – zdaniem Bensona – była atrakcyjną kobietą, pozostawała niezamężna. Ostatecznie jednak większość środowiska naukowego przyznała Carson rację, stosowanie zaś DDT zostało w USA zakazane.

Po latach okazało się, że wizja Amerykanki była zbyt katastroficzna, a szkodliwość DDT została przez nią wyolbrzymiona. Choć nadmierne stosowanie tej substancji doprowadza do uodpornienia się na nią np. komarów, ale stosowana w rozsądnych dawkach jest bardzo skuteczną metodą walki z malarią. Niestety, pod wpływem książki Carson z DDT zrezygnowało wiele krajów afrykańskich zmagających się z tą chorobą – co sprawia, że krytycy Amerykanki oskarżają ją o to, że ma na sumieniu więcej ofiar niż Hitler czy Stalin. Z kolei wzrost liczby nowotworów, który zauważyła w tamtym czasie Carson miał raczej związek z paleniem tytoniu niż z DDT. Nie zmienia to jednak faktu, że książka – uznana za jedną z najważniejszych publikacji XX wieku – sprawiła, iż ludzie uświadomili sobie, że mają w rękach narzędzia zdolne doprowadzić do nieodwracalnych zmian na Ziemi.

Katalizatorem powstania ruchów ekologicznych były też zdjęcia Ziemi widzianej z kosmosu wykonywane przez uczestników misji Apollo, które pokazały kontrast między tętniącą życiem, błękitną planetą zawieszoną w martwej, ciemnoszarej przestrzeni kosmicznej. Otaczająca człowieka od wieków przyroda, którą ludzkość traktowała jako coś oczywistego – z tej perspektywy wydawała się kosmicznym cudem.

Narodziny Greenpeace

Tętniąca życiem Ziemia widziana z kosmosu była dla wielu koronnym dowodem na to, że jest wyjątkowym darem, który możemy łatwo stracić – np. za sprawą użycia broni atomowej. W 1969 roku – mimo protestów – USA zdetonowały bombę atomową na niezamieszkanej wyspie Amchitika na Alasce. Mimo obaw protestujących nie doprowadziło to do trzęsienia ziemi czy tsunami, ale gdy amerykańska armia zapowiedziała kolejną detonację w tym rejonie (tym razem bomba miała być znacznie potężniejsza), kilku członków protestującej przeciwko detonacji organizacji Sierra Club Canada, niezadowolonych ze skuteczności jej działań, postanowiło wziąć sprawę we własne ręce. Jim Bohlen (były żołnierz US Navy) i jego żona Marie postanowili zablokować detonację, wynajmując łódź i płynąc w rejon wyspy Amchitika. Jako że Sierra Club odciął się od tego pomysłu – Bohlen i grupa jego zwolenników stworzyli komitet pod nazwą „Nie róbcie fali" (ang. Don't Make a Wave Committee).

Misja pierwszego statku tej organizacji została nazwana „Greenpeace I". Nie przyniosła spodziewanego efektu – statek został zmuszony do zawrócenia przez okręt patrolowy amerykańskiej straży granicznej. Akcja odbiła się jednak szerokim echem w prasie, która stanęła po stronie aktywistów. To zachęciło ich do wynajęcia kolejnego statku (jego misję nazwano „Greenpeace Too"). Ostatecznie i tym razem się nie udało – armia zdetonowała bombę dzień wcześniej niż planowano. Ściągnęło to jednak na władze taką falę krytyki, że te zapowiedziały zakończenie testów broni atomowej w rejonie Amchitiki. Nikt już nie zamierzał wzniecać fal, więc komitet byłych członków Sierra Club zmienił nazwę na Fundację Greenpeace.

Greenpeace szybko przestał być organizacją wyłącznie antyatomową, rozszerzając swoją działalność na: walkę ze zmianami klimatycznymi, ochronę tzw. lasów pierwotnych, walkę z wielorybnikami, ochronę oceanów, promowanie energii odnawialnej, a także walkę z żywnością genetycznie modyfikowaną. Organizacja zdołała nie tylko osiągnąć imponujące rozmiary (działa w 55 krajach świata i dysponuje budżetem na poziomie ponad 300 mln dolarów), ale i zaliczyła kilka istotnych sukcesów. Najbardziej spektakularnym – choć dziś już nieco zapomnianym – było nagłośnienie problemu dziury ozonowej i szkodliwego wpływu emitowanego przez lodówki freonu na atmosferę ziemską. Greenpeace nie poprzestał jednak na biciu na alarm – we współpracy z działającą w byłym NRD firmą oraz naukowcami z Dortmundu stworzył lodówkę niewykorzystującą freonu (tzw. Greenfreeze). Dziś lodówki bazujące na tej technologii stanowią nawet 40 proc. wszystkich lodówek produkowanych na świecie. Na konto Greenpeace trzeba też zapisać nagłośnienie problemu globalnego ocieplenia oraz wypromowanie energii odnawialnej.

W tej ekologicznej beczce miodu jest jednak również łyżka dziegciu. Greenpeace ma na swoim koncie mało chwalebną akcję bezpośrednią. W 2014 roku jej aktywiści, układając promujący energię odnawialną napis na płaskowyżu, na którym znajdują się rysunki z Nazca, uszkodzili fragment jednego z nich, ponieważ nie mieli na sobie odpowiedniego obuwia (Greenpeace za incydent przeprosił, ale winnych nie wskazał).

Kontrowersje budzi też zażarta walka organizacji z żywnością modyfikowaną genetycznie. W 2002 roku aktywiści Greenpeace chwalili władze borykającej się z głodem Zambii (problem dotyczył ok. 3 mln ludzi) za to, że te odmówiły przyjęcia pomocy humanitarnej, nie godząc się na karmienie głodnych obywateli modyfikowaną genetycznie kukurydzą. Były minister rolnictwa Zambii Guy Scott obciążył wówczas ekologów odpowiedzialnością za śmierć ofiar głodu. Z kolei kampania organizacji przeciwko tzw. złotemu ryżowi (ryż modyfikowany genetycznie zawierający tzw. betakaroten, który miał być panaceum na problem niedożywienia w wielu rejonach świata) wywołała w 2016 roku protest ponad setki noblistów, którzy apelowali do ekologów o przemyślenie stanowiska w tej sprawie.

Greenpeace zarzucano też, że do ochrony środowiska podchodzi „praktycznie". Tym miało być podyktowana zażarta walka z połowami wielorybów, zamiast zwalczania równie groźnych dla środowiska naturalnego połowów rekinów. Powód miał być prosty: na walkę z łowieniem rekinów, cieszących się mniejszą sympatią darczyńców, trudniej było zbierać środki.

Ciemna strona ekologii

To jednak tylko incydenty, znacznie więcej na sumieniu mają ruchy wywodzące się z nurtu tzw. głębokiej ekologii (Deep Ecology), której ideologiem był norweski filozof Arne Nass. Pod wpływem książki Carson Nass stwierdził, że należy zerwać z antropocentryczną wizją świata i uznać, iż wszystkie organizmy żywe są sobie równe – co stawiało człowieka na równi nie tylko ze zwierzętami, ale i z roślinami. Krytycy Nassa uważali wręcz, że nienawidzi on ludzkości – co było o tyle zrozumiałe, że filozof postulował ograniczenie liczby ludzi na Ziemi do ok. 100 milionów, uważając to za liczbę optymalną dla naszej planety.

Poglądy Nassa, a także książka Edwarda Abbeya o grupie ekologów-sabotażystów walczących z cywilizacyjnym postępem, zainspirowały Davida Foremana i grupę jego przyjaciół do stworzenia radykalnej organizacji Earth First. To właśnie aktywiści Earth First, sprzeciwiając się wycince lasów, doszli do wniosku, że najskuteczniejszą metodą obywatelskiego nieposłuszeństwa będzie wchodzenie na przeznaczone do wycinki drzewa (z czasem zaczęli się do nich przykuwać) – co stało się przyczynkiem do nieco ironicznego określenia wszystkich ekologów jako tzw. tree-huggers (dosł. przytulających drzewa). Im bliżej lat 90., tym organizacja bardziej się radykalizowała. W 1988 roku członek Earth First Mark Davis został uznany winnym zniszczenia wyciągu należącego do kurortu w Arizonie. W 1990 roku w samochodzie aktywistki organizacji Judi Bari wybuchła domowej roboty bomba, co stało się przyczynkiem do oskarżenia jej o planowanie zamachu (sama Bari twierdziła, że to ona miała paść ofiarą zamachu ze strony ekstremistów, podejrzewano też, iż była to prowokacja FBI – sprawy nie udało się wyjaśnić).

W 1992 roku grupa młodych działaczy Earth First założyła organizację Earth Liberation Front, który radykalizmem szybko przyćmił organizację, z której się wywodził. ELF działała jak siatka terrorystyczna – pozbawiona formalnej struktury, złożona z niewielkich komórek, przeprowadzała niespodziewane ataki wymierzone w tych, którzy – zdaniem działaczy ELF – szkodzili naturalnemu środowisku. Choć w akcjach ELF nigdy nikt nie zginął działalność organizacji pociągnęła za sobą straty liczone w dziesiątkach milionów dolarów. Zniszczenia w zimowym kurorcie w Vail podpalonym przez ELF wyceniono na 12 mln dolarów. Straty rzędu 20 milionów przyniosło z kolei spalenie apartamentowca budowanego w San Diego. Aktywiści ELF atakowali też uniwersytety, które angażowały się w pracę nad żywnością modyfikowaną genetycznie. Takie działania zyskały sobie nazwę ekoterroryzmu i prawdopodobnie zaszkodziły ekologom bardziej niż jakiekolwiek próby dyskredytowania ich przez przeciwników.

Czy ekolodzy są lewicowi?

Ruchowi ekologicznemu nie pomaga też przeświadczenie, iż ma on lewicowy charakter. W latach 60., gdy kształtował się współczesny ruch ekologiczny, faktycznie był on związany z nurtami tzw. nowej lewicy – ruchem hippisowskim czy pacyfistycznym. Jak zauważa politolog prof. Rafał Chwedoruk w istocie jednak ekologia czy wcześniejsze ruchy prośrodowiskowe wywodzą się z antyoświeceniowego przekonania, że możliwości kształtowania świata przez człowieka są ograniczone i nie może on bezkarnie „zmieniać zasad gry". A taka pokora w podejściu do rzeczywistości była raczej cechą konserwatystów. – Ruch ekologiczny idzie w poprzek podziałów ideologicznych – zauważa prof. Chwedoruk, powołując na przykład niemieckiego volkizmu, ruchu który umiłowanie do środowiska naturalnego łączył z nacjonalizmem (czerpali z niego pełnymi garściami naziści). W tych samych Niemczech – dodaje politolog – założona w 1980 roku partia Zielonych miała początkowo swoje prawicowe skrzydło.

– Zmiany klimatyczne wpłyną na życie każdego z nas, niezależnie od spektrum politycznego i niezależnie od tego, czy w zmianę klimatyczną wierzymy czy nie – mówi z kolei Katarzyna Jagiełło z Greenpeace, która zwraca uwagę, że choć działalność jej organizacji miewa charakter polityczny – to jednocześnie jest ona apartyjna. Jagiełło zwraca też uwagę, że tradycyjnej lewicy dość długo nie było po drodze z ekologami, w związku z przeciwstawianiem praw przyrody prawom człowieka (i przyznawaniem prymatu tym drugim).

Fakt, że współczesna ekologia wywodziła się z ruchów tzw. nowej lewicy, prof. Chwedoruk tłumaczy specyfiką zmiany społecznej, jaka zachodziła w tym czasie na Zachodzie. Prawica była w Europie Zachodniej skompromitowana po II wojnie światowej przypadkami kolaboracji z III Rzeszą. Nowe pokolenie, silnie zindywidualizowane, pragnące uniknąć błędów rodziców, postanowiło więc „ruszyć z posad bryłę świata" z lewicowych pozycji. Również prof. Chwedoruk zwraca jednak uwagę, że tradycyjna lewica bardzo długo patrzyła na takie ruchy, jak ekologizm, nieufnie. Powodem był rozdźwięk między lewicowym materializmem a niematerialnymi wartościami, o których mówili ekolodzy. – Ekologia jest dziś lewicowa, ale nie jest to związek konieczny – podsumowuje prof. Chwedoruk.

Ów niekonieczny związek bywa czasem szkodliwy dla samych ekologów. Jak zauważa bowiem ekspert Klubu Jagiellońskiego Paweł Musiałek, utożsamianie ekologii z lewicowością sprawiło, iż wielu sympatyków prawicy automatycznie uznało tematykę ochrony środowiska za obcą ideologicznie i „przestało w ogóle słuchać argumentów ekologów".

Nie wracamy do jaskiń

Czy jednak ekolodzy mają nam do zaoferowania coś więcej niż ostrzeżenia przed rychłą, klimatyczną apokalipsą? Tak – taką pozytywną ofertą jest tzw. zasada zrównoważonego rozwoju. W swojej istocie jest ona nawiązaniem do działania konserwacjonistów z przełomu XIX i XX wieku – chodzi o takie dysponowanie zasobami planety, aby kolejne pokolenia mogły z nich korzystać.

Jak mówi Alex Steffen, jeden z ideologów tzw. jasnozielonego ekologizmu, nie chodzi bowiem o to, by zmusić ludzi do porzucenia zdobyczy cywilizacji i powrotu do życia przodków z epoki kamienia. Steffen zwraca uwagę, że taka radykalna terapia i – co za tym idzie – obniżenie poziomu życia wiązałoby się z cierpieniem setek milionów ludzi. – W świecie głodnych ludzi nie da się ocalić pand, delfinów i lasów deszczowych – mówi inny zwolennik zrównoważonego rozwoju Alan AtKisson.

Dlatego zamiast oferować krew, pot i łzy dla dobra pand i delfinów, zwolennicy zasady zrównoważonego rozwoju proponują modyfikację stylu życia, tak aby zachować zdobycze cywilizacji, nie tracąc przy okazji Ziemi. Jagiełło pytana o to, czy nie czuje się czasem jak Kasandra, odpowiada: – Nie, czuję się jak handlarz nadzieją. W odpowiedzialny sposób informuję o możliwych konsekwencjach zmian klimatycznych z całkowitym przekonaniem, że można je spowolnić. Jednak potrzebne są zmiany systemowe, nie można całej odpowiedzialności składać na barkach zwykłych ludzi.

Wspomniany Steffen ogromny potencjał widzi w miastach nowego typu – zauważa bowiem, że miasta są najbardziej wydajne energetycznie (jak mówi – Nowy Jork liczy więcej mieszkańców niż 39 stanów USA, a jednocześnie zużywa mniej energii niż którykolwiek z tych stanów). Proponuje więc, by miasta uczynić jeszcze wydajniejszymi – wśród jego postulatów jest np. taka organizacja życia w miastach, by miejsca, do których mieszkańcy miast udają się codziennie (praca, szkoła, sklep etc.) znajdowały się na tyle blisko miejsca zamieszkania, aby można było zrezygnować z posiadania samochodu. Steffen mówi też o zmianach dotyczących producentów dóbr – które trzeba byłoby wykonywać staranniej i z lepszych materiałów, tak aby zachowywały większą trwałość. Owszem, wszystko to brzmi utopijnie, choć znacznie bardziej utopijnie brzmiało jeszcze 20 lat temu. Dziś – znów cytując Steffena – „zielony stał się nowym czarnym" (to nawiązanie do niezmiennej popularności tego ostatniego koloru w modzie – red.) i to właśnie rosnąca świadomość ekologiczna jest dla niego źródłem nadziei na zmiany. W tym wszystkim jest bowiem pewien haczyk – Steffen twierdzi, że nasz styl życia musimy zmienić w ciągu najbliższych kilkunastu lat. Jeśli tego nie zrobimy warunki życia na Ziemi radykalnie się pogorszą.

– My nie chronimy żab, czy kwiatów – my chronimy człowieka – podkreśla Jagiełło. ©?

—Artur Bartkiewicz

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami