Do ich domu w odwiedziny przyjeżdżają też dawni podopieczni małżeństwa, dziś dorośli już ludzie. – Niektórzy w e-mailach wspominają, że czas, jaki spędzili u nas, to był najlepszy okres w ich życiu. Nadal mówią do nas „ciociu" i „wujku" – mówi pani Marzanna.
Czasem do domu Urbanków trafiają maluchy zaraz po urodzeniu, porzucone przez matki w szpitalach. – Zwykle zostają z nami osiem tygodni. Sześć tygodni to czas, kiedy ich mama może zmienić decyzję, a później szuka im się rodzin adopcyjnych – opowiada pani Marzanna. – Przy takich dzieciach praca jest non stop, nawet w nocy, bo nie raz, nie dwa zdarza się, że płaczą, co jest przecież normalne – dodaje. Zaznacza, że prowadzenie rodzinnego domu dziecka to nie zwykła praca czy sposób na życie. – Trzeba mieć to coś w sobie. Trzeba kochać dzieci i mieć do nich cierpliwość – podkreśla.
Do rodzinnych domów dziecka trafiają też dzieci niepełnosprawne. W domu prowadzonym przez Bartoszewskich mieszka także 22-letni niepełnosprawny Leszek. Jego pobyt będzie finansowany tylko momentu, gdy skończy 25 lat. Ale Bartoszewscy nie zamierzają się z nim rozstawać – zostanie z nimi na zawsze.
Wiele razy media donosiły o tym, jak rodzicom państwo odbierało dzieci wyłącznie z powodu biedy. Jak opowiadają Urbankowie, przez ponad dziesięć lat, odkąd prowadzą placówkę, nie mieli takiego przypadku. – Zawsze stała za tym jakaś patologia. Nie było wsparcia rodziców dla dzieci – przyznają.
Czy nowe świadczenie rodzinne Program 500+ może coś w tej kwestii zmienić na lepsze? – W naszym przypadku tego nie widać. U rodziców naszych podopiecznych nie dostrzegamy zwiększenia zainteresowania swoimi dziećmi. Boimy się natomiast, że część patologicznych rodzin może zdecydować się na kolejne potomstwo, bo uznają, że to sposób na dodatkowe pieniądze. A później takie dziewczynki czy chłopcy trafią do nas czy do innych domów dziecka – uważają Urbankowie. Nie oznacza to jednak, że negatywnie oceniają sam program. – Jeśli państwo będzie kontrolować, na co wydawane są pieniądze, wtedy się tego rodzaju sytuacji uniknie – dodają.
Czasami nie wyjdzie
Ale rodzinne domy dziecka to nie tylko do sukcesy i cukierkowe życie. To też niepowodzenia. Jeden z podopiecznych Urbanków Tomek zaraz po skończeniu 18 lat odszedł od nich. Rzucił szkołę, wrócił do rodzinnego środowiska. Nie pracuje, nie uczy się. Mieszka z dziadkiem, żyje z jego emerytury. Razem z nimi mieszka też siostra chłopaka, która choć nie skończyła jeszcze 20 lat, to już ma dwójkę dzieci.
– Z tym Tomkiem zaczęło się niewinnie. W czasie wakacji podjął pracę w McDonald's. Jednak po kilku dniach pokłócił się z szefostwem. Nie chciał wykonywać poleceń. Mówił, że są głupie i odszedł, bo uznał, że nie będzie tak harować – wspomina pani Marzanna. – Szkołę też chciał wcześniej rzucić. Chodził do zawodówki gastronomicznej. Nie raz, nie dwa chodziliśmy do dyrekcji i nauczycieli prosić, by dali mu kolejną szansę. Szkoła szła mu na rękę, podpisywała z nim specjalne kontrakty, ale i tak chłopakowi nie udało się jej skończyć – wspomina pan Jarosław.
Razem z żoną martwią się o brata Tomka – 17-letniego Piotrka, który nadal u nich mieszka. Chłopak chodzi do liceum i mimo że ma zdolności i do nauki, i do sportu (gra w piłkę nożną), nie przykłada się wcale. Wagaruje. Jest arogancki wobec nauczycieli, bywa agresywny wobec innych uczniów. – Ich rodzice postawili warunek, że albo Piotrek odejdzie z drużyny piłkarskiej, albo oni zabierają swoich synów – opowiada pani Marzanna. Z nastolatkiem były też i inne problemy. Kradł. Okradł nawet swoich opiekunów ze ślubnych obrączek.
Dużym problemem tych dzieci jest to, że nie mają marzeń. – Nie wierzą, że coś mogą osiągnąć – dodaje małżeństwo z Warszawy. Do ich rodzinnego domu dziecka trafiają różni podopieczni. Jedna z dziewczynek, dziesięcioletnia Kasia, gdy ją przywieziono, miała już na koncie wyrok za... demoralizację. Okazało się, że niszczyła rzeczy sąsiadom. Jednym podpaliła celowo dziecięcy wózek. – Ukarano ją grzywną, którą my musieliśmy zapłacić – wspomina pan Jarosław.
Inny z chłopców wychowywany przez dziadków był ofiarą przemocy domowej. – Tylko podniosłam rękę, bo jak rozmawiam, to gestykuluję, kulił się w sobie. Nieraz zdarzyło się, że uderzył mnie czy inną ciocię – opowiada pani Marzanna i dodaje, że dużo pracy, dużo rozmów ją kosztowało, by chłopiec wyszedł z tego.
Trudności nie przesłonią daru
Czy zatem rodzinne domy dziecka stanowią alternatywę dla wielkich instytucji opiekuńczo-wychowawczych? Aleksandra Piotrowska, psycholog dziecięca, twierdzi, że tak. – To znacznie lepsze rozwiązanie niż tradycyjny dom dziecka, bo w rodzinie rzeczywiście dzieci otoczone są opieką i miłością, a także uczą się samodzielności – mówi.
I trudno się z nią nie zgodzić. Bo nawet olbrzymie trudności, z jakimi zmagają się opiekunowie, nie są w stanie przesłonić daru, który otrzymują od nich podopieczni.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95