Rodzina zastępcza, miłość prawdziwa

Niby są to domy dziecka, ale opiekunów z podopiecznymi łączą silne emocjonalne więzi. Jest mniej maluchów, ale więcej czasu. I są dorośli chętni do tego, żeby zastąpić rodziców. Chociaż nie należy tego mylić z adopcją.

Aktualizacja: 23.04.2016 20:15 Publikacja: 21.04.2016 13:41

Marzanna i Jarosław Urbankowie: stworzyli dom

Marzanna i Jarosław Urbankowie: stworzyli dom

Foto: Fotorzepa, Adam Kozak

Dom dziecka postrzegany jest jako bezduszna instytucja, która wkracza w życie młodego człowieka z przymusu. Dzieje się tak nie tylko w przypadku sierot, ale i osób, których rodzice nie wywiązują się ze swoich zadań opiekuńczo-wychowawczych. Czy jest wobec tego jakaś alternatywa?

Ciocia i wujek

Gołąbki – peryferyjne osiedle w warszawskim Ursusie. Przy jednej z bocznych ulic stoi piaskowy piętrowy dom z turkusowymi oknami. Po podwórku biega pies. Budynek niczym szczególnym się w okolicy nie wyróżnia. A jednak to tu od kilku ładnych już lat działa rodzinny dom dziecka. Od pięciu prowadzi go małżeństwo: Marzanna i Jarosław Urbankowie, którzy pod opieką mają ósemkę dzieci w wieku od 1,5 do 17 lat.

Kiedy odwiedzamy ich w domu, jest tylko trójka najmłodszych: 1,5-roczny Michał, jego o rok starsza siostra Ewa i 4,5-letnia Weronika. Starsze są w szkole.

Rodzeństwo Michał i Ewa czeka na uregulowanie swojej sytuacji prawnej. Ich matka walczy o odzyskanie dzieci. – Ma szansę. Poprawiła warunki mieszkaniowe. Zrobiła remont. W końcu ma w domu i kuchnię, i łazienkę, regularnie odwiedza dzieci, stara się – wylicza pani Marzanna.

Mały Michał akurat śpi, a dziewczynki co chwila wpadają do pokoju, gdzie rozmawiamy z ich opiekunami. – Jesteśmy dla nich ciocią i wujkiem. Te dzieci mają swoich rodziców, a my mamy czwórkę swoich i to dla nich zarezerwowane są słowa „mama" i „tata" – tłumaczy nam małżeństwo.

Oboje pochodzą z Piły. Ona była pielęgniarką anestezjologiczną, on – kierowcą stale kursującym na zagranicznych trasach. – Dobrze zarabiał, ale rzadko bywał w domu – wspomina tamten czas pani Marzanna. Ponad dziesięć lat temu Urbankowie wpadli na pomysł zaopiekowania się porzuconymi czy odbieranymi rodzicom dziećmi.

W Powiatowym Centrum Pomocy Rodzinie pani Marzanna usłyszała o rodzinnych domach dziecka. – Skończyliśmy odpowiednie kursy i stworzyliśmy dom dla ósemki dzieci – opowiada.

Najpierw przez kilka lat działali w Pile. – Poza zajmowaniem się dziećmi pracowałam zawodowo. Chciałam, by dyrekcja szpitala pozwoliła mi na dyżury zmianowe, wtedy łatwiej by nam było zorganizować opiekę nad dziećmi. Choć interweniował nawet starosta, to nie udało się tego rozwiązać – wspomina pani Marzanna.

Podczas wizyty w Centrum Zdrowia Dziecka, które zajmowało się jedną z dziewczynek, przy okazji odwiedzili Warszawskie Centrum Pomocy Rodzinie. Tam dowiedzieli się, że mogą się przenieść do stolicy i tu prowadzić podobny ośrodek. Zrobili to pięć lat temu.

I tak trafili do Ursusa. Powierzono im dzieci, których opiekunowie właśnie zrezygnowali. Podopieczni z Piły wrócili albo do biologicznych rodzin, albo trafili do innych ośrodków. Część z tych dzieci nadal utrzymuje z dawnymi opiekunami kontakt, przyjeżdża na wakacje.

Wymierne sukcesy

Z kolei Rodzinny Dom Dziecka – piecza zastępcza w Opolu Lubelskim mieści się na skraju lasu. Dla dzieci, których aktualnie przybywa w nim dziewięcioro, to gwarancja ciszy i spokoju. – Pierwsi podopieczni przyjechali do nas na święta Bożego Narodzenia w 2008 r. – opowiada Urszula Bartoszewska, która razem z mężem Dariuszem po wychowaniu swoich czterech synów zdecydowała się dać miłość, opiekę i schronienie dzieciom z tzw. trudnych rodzin. – Trafiają do nas dzieci często zaniedbane, niedożywione, czasami wymagające pomocy lekarza i rehabilitacji. Ale są też dzieci, które są zdrowe, tyle że ich rodzice nie są w stanie się nimi zajmować – dodaje Bartoszewska.

Oficjalnie dom dziecka prowadzi Dariusz Bartoszewski, a pomaga mu w tym zatrudniona na zlecenie synowa Justyna. Nie jest jednak prawdą, że taki dom dziecka to świetny biznes. Bartoszewski zarabia na tym 1490 zł, pomoc – zaledwie tysiąc. Na dziecko od państwa należy się tysiąc złotych. To pieniądze, które mają nie tylko wystarczyć na jedzenie, ubranie, książki i rachunki za dziecko, ale także na lekarstwa czy zajęcia dodatkowe. A dzieci są w różnym stanie, czasami bardzo ciężkim.

– Jedna z dziewczynek, która do nas trafiła, ważyła zaledwie 9 kg. Miała wtedy trzy lata – opowiada Dariusz Bartoszewski. – Pierwsze miesiące jej pobytu u nas to bieganie od lekarza do lekarza i od szpitala do szpitala. Bała się tak mocno, że przez pół roku praktycznie nie schodziła mi z rąk. Wszędzie ze mną jeździła. Musiałem nawet zabrać ją ze sobą na obóz rehabilitacyjny, gdzie pojechałem z niepełnosprawnym starszym dzieckiem. Płakała, gdy nie mogła mnie znaleźć w domu – wspomina. Ale efekty są. – Sylwia jest utalentowana artystycznie. Pięknie śpiewa i tańczy. Cztery razy w tygodniu wożę ją na treningi tańca. Jest mistrzynią świata – opowiada z dumą o swojej podopiecznej Bartoszewski.

Ale to niejedyne sukcesy. Jeden z chłopców, już dorosły, poszedł na studia. Jest na pierwszym roku AWF w Białej Podlaskiej. – To ewenement, jeśli chodzi o dzieci, które pochodzą z trudnych środowisk, wychowują się w domu dziecka – mówią Bartoszewscy. Studia chłopca są możliwe jednak tylko dlatego, że jego opiekunowie nie zostawili go w momencie, gdy osiągnął pełnoletność. – Zapytaliśmy go, czy woli odejść, czy zostać u nas. Powiedział, że chce tu jeszcze być. Młody człowiek na studiach, w akademiku musi mieć gdzieś dom, gdzie wraca na weekendy i święta. Bez takiej przystani trudno jest wejść w dorosłe życie – tłumaczy Bartoszewski.

To też kolejny dowód na to, że nie prowadzą domu dziecka dla pieniędzy, bo dorosłe dzieci, choć dostają pieniądze, to wszystko idzie na ich utrzymanie w mieście, gdzie studiują. – Ale pieniądze nie są najważniejsze, najważniejsze jest to, by tym dzieciom dać miłość i stworzyć prawdziwy dom – mówi Urszula Bartoszewska.

O sukcesach podopiecznych opowiada też Marzanna Urbanek: – Jedna z dziewczynek miała słabe wyniki w szkole, groziło jej, że może nie zdać, ale jednak się zawzięła i bardzo się poprawiła. Pod koniec podstawówki jej średnia przekraczała 4,5. W nagrodę za tak dobre wyniki dostała nagrodę burmistrza Ursusa, bo u nas promuje się dzieci, które zaczynają się uczyć coraz lepiej i znacznie poprawiają swoje zachowanie, bo to jest ważne – mówi opiekunka.

Wakacje to jeden z lepszych okresów także dla dzieci z rodzinnego domu dziecka. Wyjeżdżają na wakacje nad morze, zimą, dzięki wsparciu jednej z fundacji pomagającym takim domom, podopiecznym Bartoszewskich udało się zabrać całą gromadę w góry na narty. – Wszystkie nauczyły się jeździć – mówi pan Dariusz.

Ale ubiegłe lato to już był luksus. Bartoszewski razem z grupą podopiecznych pojechał na baseny termalne na Węgry.

Urbankowie czasem na wypoczynek jeżdżą z całą gromadą, a czasem tylko z najmłodszymi, bo starsze wybrały wcześniej obóz. – Zawsze przed wakacjami rozmawiamy, gdzie chcemy jechać. Niby starsze się buntują, że już nie chcą jeździć razem, ale potem zmieniają zdanie i mówią, że razem jest najlepiej, nawet gdy później nad morzem czy jeziorem narzekają, że się nudzą – opowiada pani Marzanna. Jej mąż dodaje, że często wybierają wyjazdy pod namiot. – Wiadomo, tak wychodzi najtaniej, a przy takiej grupie ma to znaczenie – tłumaczy.

Które dzieci są bardziej „własne"

Do domu Urbanków trafiają zarówno dzieci zabrane wprost od rodziców, jak i przenoszone z dużych domów dziecka. – Te drugie mają bardziej roszczeniową postawę. Uważają, że wszystko im się należy – opowiada pani Marzanna. Ale te zabrane rodzicom bardziej się buntują. – Uważają, że to my jesteśmy ich wrogami, że przez nas nie mogą być z własnymi rodzicami – mówi opiekunka. I dodaje, że najgorsze w tym wszystkim jest zwodzenie dzieci przez biologicznych rodziców. – Na początku odwiedzają syna czy córkę w miarę często, potem już rzadziej. Przyzwyczajają się do sytuacji, do tego, że dzieci nie ma już w domu i nikt już ich nie kontroluje – dodaje pan Jarosław.

Jego żona przyznaje, że dzieci bardzo przeżywają, że nie mogą być z matką, która cały czas ich przecież zapewnia, że na pewno do domu wrócą. – A to trwa latami i nic się nie zmienia, a w dziecku narasta bunt, a potem zobojętnienie – mówi pani Marzanna. Wspomina, że do dwóch sióstr, które były w jej domu dziecka, biologiczna matka pisała listy, tylko jak była w... więzieniu. – Wtedy miała czas i sobie o córkach przypominała – zżyma się opiekunka.

Bartoszewscy natomiast podkreślają, że nie dzielą dzieci na „nasze" i „nie nasze". – Wszystkie traktujemy jednakowo. Jesteśmy jedną, wielka rodziną – mówi pani Urszula. – Nasze wnuki i podopieczni bawią się razem, razem też jeżdżą na wakacje. Kiedyś pojechaliśmy odwiedzić wnuki sami, bo chcieliśmy być takimi atrakcyjnymi dziadkami i mieć czas oraz uwagę tylko dla nich. Już w drzwiach zapytano nas, gdzie są nasze dzieci – dodaje.

Kiedy Urbankowie zdecydowali się stworzyć rodzinny dom dziecka, ich najstarszy biologiczny syn był nastolatkiem, najmłodszy miał zaledwie cztery lata. – Najstarszy był za tym, by zająć się dziećmi. Akceptował naszą decyzję. O dwa lata młodszy od niego był przeciwny, ale się nie buntował. Córka i najmłodszy syn dobrze to przyjęli – wspomina pani Marzanna. I dodaje: – Najmłodszy cały czas traktuje podopiecznych jak rodzeństwo. Jak coś normalnego. On się z nimi wychowuje i bardzo przeżywa, gdy spotykają go z ich strony jakieś przykrości, a to się w grupie czasem zdarza.

Wspomina kryzys, gdy najstarszy syn miał 18 lat. Wtedy wykrzyczał rodzicom, że bardziej zajmują się obcymi dziećmi niż własnymi. – Nie ukrywam, że się wtedy popłakałam – mówi pani Marzanna. Długo rozmawiała wówczas z synem. Wyjaśniała mu, że dzieci, którymi się opiekuje wraz z mężem, wymagają więcej uwagi, bo trzeba ich wielu rzeczy nauczyć. – To, czego własne dzieci uczyliśmy przez kilkanaście lat, te przyjęte do opieki musieliśmy nauczyć od razu i to w znacznie krótszym czasie – tłumaczy.

Dziś podopieczni Bartoszewskich pomagają w domu. Sprzątają nie tylko swoje pokoje, ale mają dyżury w kuchni czy podczas weekendowego sprzątania. Wiedzą też, że muszą mówić, gdzie idą, kiedy wrócą.

Najstarszy syn państwa Urbanków, 25-letni obecnie student Politechniki Warszawskiej, sam opiekuje się dziećmi. Jest tzw. rodziną pomocową, czyli osobą, która wspomaga rodziny zastępcze albo osoby prowadzące rodzinny dom dziecka w trudnych, awaryjnych sytuacjach, jak np. w czasie choroby czy urlopu. – Skończył odpowiednie kursy, ma podejście do dzieci – chwali go matka.

Zostać w kraju

Wszystkie maluchy w Opolu Lubelskim zwracają się do opiekunów – inaczej niż u Urbanków – „mamo" i „tato". Teoretycznie tak nie powinno być, bo są dla nich rodziną zastępczą, a nie rodzicami. Dzieci robią to jednak z własnej potrzeby – tym samym pokazują np. w szkole, że nie różnią się od innych. – Nie oponujemy, nie poprawiamy – mówi Bartoszewska.

Ale rodzina zastępcza to nie rodzina adopcyjna. Dzieci, które mają uregulowaną sytuację prawną, mogą trafić do adopcji. – Nie mamy nic przeciwko temu, bo wiemy, że adopcja to dla tych dzieci szansa. Nigdy nie będziemy w stanie zapewnić dzieciom takiego startu jak rodzina, w której jest jedno czy dwoje dzieci – dodaje prowadząca dom w Opolu Lubelskim. I wskazuje specyfikę sytuacji takich osób jak ona: – Ludzie, którzy prowadzą rodzinny dom dziecka, są zobowiązani tworzyć więzi ze swoimi podopiecznymi i dać im namiastkę domu. Dodatkowo podtrzymują kontakty z rodzinami biologicznymi, które choć często są niewydolne wychowawczo, swoje dzieci na swój własny sposób kochają.

Dlatego w pierwszej kolejności poszukuje się dla tych maluchów rodziny adopcyjnej w najbliższej okolicy. Tyle że to wcale nie jest takie łatwe, bo choć kolejki ludzi chcących adoptować dzieci są długie, to większość starających się o nią osób chciałoby adoptować niemowlę, a nie kilkuletnie dziecko z problemami.

Jeśli na dziecko nie ma chętnych w Polsce, wtedy może trafić do adopcji zagranicznej. Tak się właśnie ma stać z jednym z podopiecznych małżeństwa Bartoszewskich – ośmioletnim Michałem. Na początku marca sąd w Opolu Lubelskim zdecydował o jego adopcji do Belgii. – Byliśmy tym wszystkim zaskoczeni, bo przygotowaliśmy się na adopcję polską, a nie zagraniczną. Biologiczna rodzina Michała także nie brała tego pod uwagę. Ja byłam przekonana, że obowiązuje nas Konwencja o Prawach Dziecka, która mówi, że lepsza w kraju rodzina zastępcza niż adopcyjna za granicą. Tym bardziej że tłumaczyłam, że Michał ma coraz lepszy kontakt z rodziną biologiczną i czuje się z nimi związany – dodaje pani Urszula. Deklaruje, że jeśli zostanie u nich, będzie o niego dbać. I zapowiada, że będą składali apelację od wyroku, bo Michał podczas spotkań prosi ich o to, by zabrali go do domu. Dziecko po prostu woli gromadę w rodzinnym domu dziecka niż wyjazd do Belgii.

Jedna z podopiecznych Urbanków z Warszawy, 12-letnia Oliwka, w tej chwili też nie mieszka z nimi w Gołąbkach. Od kilku tygodni dziewczynka przebywa pod opieką małżeństwa Włochów, którzy wynajęli mieszkanie w Warszawie, by bliżej poznać dziecko. I by ono się z nimi związało. – Chcą ją adoptować. Obie strony są sobą zachwycone. Oliwka cieszy się, że będzie miała mamę i tatę tylko dla siebie. W Polsce nie miała szans na adopcję. Jest na to już zbyt duża – mówi pani Marzanna.

Kilkoro jej podopiecznych już wcześniej trafiło do adopcji. – Czasem wpadają do nas z tymi rodzicami. Bawią się, opowiadają, że są szczęśliwi, a gdy pytamy, czy zostaną u nas na dłużej, mówią, że nie, bo... muszą wracać już do domu – opowiadają Urbankowie.

Do ich domu w odwiedziny przyjeżdżają też dawni podopieczni małżeństwa, dziś dorośli już ludzie. – Niektórzy w e-mailach wspominają, że czas, jaki spędzili u nas, to był najlepszy okres w ich życiu. Nadal mówią do nas „ciociu" i „wujku" – mówi pani Marzanna.

Czasem do domu Urbanków trafiają maluchy zaraz po urodzeniu, porzucone przez matki w szpitalach. – Zwykle zostają z nami osiem tygodni. Sześć tygodni to czas, kiedy ich mama może zmienić decyzję, a później szuka im się rodzin adopcyjnych – opowiada pani Marzanna. – Przy takich dzieciach praca jest non stop, nawet w nocy, bo nie raz, nie dwa zdarza się, że płaczą, co jest przecież normalne – dodaje. Zaznacza, że prowadzenie rodzinnego domu dziecka to nie zwykła praca czy sposób na życie. – Trzeba mieć to coś w sobie. Trzeba kochać dzieci i mieć do nich cierpliwość – podkreśla.

Do rodzinnych domów dziecka trafiają też dzieci niepełnosprawne. W domu prowadzonym przez Bartoszewskich mieszka także 22-letni niepełnosprawny Leszek. Jego pobyt będzie finansowany tylko momentu, gdy skończy 25 lat. Ale Bartoszewscy nie zamierzają się z nim rozstawać – zostanie z nimi na zawsze.

Wiele razy media donosiły o tym, jak rodzicom państwo odbierało dzieci wyłącznie z powodu biedy. Jak opowiadają Urbankowie, przez ponad dziesięć lat, odkąd prowadzą placówkę, nie mieli takiego przypadku. – Zawsze stała za tym jakaś patologia. Nie było wsparcia rodziców dla dzieci – przyznają.

Czy nowe świadczenie rodzinne Program 500+ może coś w tej kwestii zmienić na lepsze? – W naszym przypadku tego nie widać. U rodziców naszych podopiecznych nie dostrzegamy zwiększenia zainteresowania swoimi dziećmi. Boimy się natomiast, że część patologicznych rodzin może zdecydować się na kolejne potomstwo, bo uznają, że to sposób na dodatkowe pieniądze. A później takie dziewczynki czy chłopcy trafią do nas czy do innych domów dziecka – uważają Urbankowie. Nie oznacza to jednak, że negatywnie oceniają sam program. – Jeśli państwo będzie kontrolować, na co wydawane są pieniądze, wtedy się tego rodzaju sytuacji uniknie – dodają.

Czasami nie wyjdzie

Ale rodzinne domy dziecka to nie tylko do sukcesy i cukierkowe życie. To też niepowodzenia. Jeden z podopiecznych Urbanków Tomek zaraz po skończeniu 18 lat odszedł od nich. Rzucił szkołę, wrócił do rodzinnego środowiska. Nie pracuje, nie uczy się. Mieszka z dziadkiem, żyje z jego emerytury. Razem z nimi mieszka też siostra chłopaka, która choć nie skończyła jeszcze 20 lat, to już ma dwójkę dzieci.

– Z tym Tomkiem zaczęło się niewinnie. W czasie wakacji podjął pracę w McDonald's. Jednak po kilku dniach pokłócił się z szefostwem. Nie chciał wykonywać poleceń. Mówił, że są głupie i odszedł, bo uznał, że nie będzie tak harować – wspomina pani Marzanna. – Szkołę też chciał wcześniej rzucić. Chodził do zawodówki gastronomicznej. Nie raz, nie dwa chodziliśmy do dyrekcji i nauczycieli prosić, by dali mu kolejną szansę. Szkoła szła mu na rękę, podpisywała z nim specjalne kontrakty, ale i tak chłopakowi nie udało się jej skończyć – wspomina pan Jarosław.

Razem z żoną martwią się o brata Tomka – 17-letniego Piotrka, który nadal u nich mieszka. Chłopak chodzi do liceum i mimo że ma zdolności i do nauki, i do sportu (gra w piłkę nożną), nie przykłada się wcale. Wagaruje. Jest arogancki wobec nauczycieli, bywa agresywny wobec innych uczniów. – Ich rodzice postawili warunek, że albo Piotrek odejdzie z drużyny piłkarskiej, albo oni zabierają swoich synów – opowiada pani Marzanna. Z nastolatkiem były też i inne problemy. Kradł. Okradł nawet swoich opiekunów ze ślubnych obrączek.

Dużym problemem tych dzieci jest to, że nie mają marzeń. – Nie wierzą, że coś mogą osiągnąć – dodaje małżeństwo z Warszawy. Do ich rodzinnego domu dziecka trafiają różni podopieczni. Jedna z dziewczynek, dziesięcioletnia Kasia, gdy ją przywieziono, miała już na koncie wyrok za... demoralizację. Okazało się, że niszczyła rzeczy sąsiadom. Jednym podpaliła celowo dziecięcy wózek. – Ukarano ją grzywną, którą my musieliśmy zapłacić – wspomina pan Jarosław.

Inny z chłopców wychowywany przez dziadków był ofiarą przemocy domowej. – Tylko podniosłam rękę, bo jak rozmawiam, to gestykuluję, kulił się w sobie. Nieraz zdarzyło się, że uderzył mnie czy inną ciocię – opowiada pani Marzanna i dodaje, że dużo pracy, dużo rozmów ją kosztowało, by chłopiec wyszedł z tego.

Trudności nie przesłonią daru

Czy zatem rodzinne domy dziecka stanowią alternatywę dla wielkich instytucji opiekuńczo-wychowawczych? Aleksandra Piotrowska, psycholog dziecięca, twierdzi, że tak. – To znacznie lepsze rozwiązanie niż tradycyjny dom dziecka, bo w rodzinie rzeczywiście dzieci otoczone są opieką i miłością, a także uczą się samodzielności – mówi.

I trudno się z nią nie zgodzić. Bo nawet olbrzymie trudności, z jakimi zmagają się opiekunowie, nie są w stanie przesłonić daru, który otrzymują od nich podopieczni.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Dom dziecka postrzegany jest jako bezduszna instytucja, która wkracza w życie młodego człowieka z przymusu. Dzieje się tak nie tylko w przypadku sierot, ale i osób, których rodzice nie wywiązują się ze swoich zadań opiekuńczo-wychowawczych. Czy jest wobec tego jakaś alternatywa?

Ciocia i wujek

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów