Znane porzekadło Gary Linekera o Niemcach, że piłka nożna to taka gra, w której 22 zawodników biega za piłką, a na końcu wygrywają Niemcy, jak ulał pasuje do Słowaka. Licząca 267 km trasa, kilka wariantów taktycznych rozpisanych przez trenerów drużyn zaliczających się do kolarskich mocarstw, a na mecie okazuje się, że najszybszy jest on. Niby wszyscy wiedzą, że posiada niebywałą siłę w nogach, że nie można dopuścić, by zabrał się w ucieczce, że umie finiszować i nic. Wszyscy czekają na jego atak, żeby go skontrować, zamknąć w kleszczach, a on zawsze znajdzie ten najbardziej odpowiedni moment.
W Bergen Sagan wyskoczył zza pleców, wydawało się, pewnie zmierzającego po zwycięstwo w ojczyźnie Aleksandra Kristoffa.
We dwójkę ścigali się na ostatnich 50 m. Słowak przewodził, ale o wygranej zdecydowało pchnięcie roweru do przodu, co dało mu zaledwie kilkanaście centymetrów przewagi na linii mety. Trzeci przyjechał Australijczyk Michael Matthews.
To była 101. wygrana w zawodowej karierze 27-letniego kolarza z Żiliny. Dużo bardziej epokowe znaczenie ma fakt, że jest pierwszym zawodnikiem w historii z trzema zwycięstwami z rzędu w wyścigu o mistrzostwo świata.
Wygrywał przed rokiem w Dausze, dwa lata temu w Richmond, także po finiszach, także zaskakując wszystkich, a było mu wtedy jeszcze trudniej – miał do pomocy tylko dwóch kolarzy ze Słowacji. Sagan – barwna i niezwykle wrażliwa osobowość w coraz bardziej pretensjonalnym współczesnym świecie sportu – nawet po tak prestiżowej dla niego wygranej, a może właśnie dlatego, nie zapomniał o rzeczach ważnych. Zwycięstwo – mając łzy w oczach – dedykował Michele Scarponiemu, włoskiemu kolarzowi, zwycięzcy Giro d'Italia z 2011 roku, który zginął w maju podczas treningu tuż przed rozpoczęciem tegorocznego Giro.