Rządzący swobodę mają tym większą, że finansom publicznym sprzyja koniunktura. Ekonomiści na wyprzódki podnoszą prognozy wzrostu gospodarczego, a wyższy PKB to więcej miejsc pracy i wyższe płace (a więcej i dochody z PIT) oraz większa konsumpcja, czyli w konsekwencji większe wpływy z VAT-u, którym sprzyja zresztą szybki powrót inflacji.


Optymiści uspokajają, że wszystko jest pod kontrolą, bo dług będzie w kolejnych latach rósł wolniej niż PKB. Jednak zdaniem realistów, powinniśmy wykorzystywać obecny okres dobrej koniunktury do zmniejszenia garbu długu publicznego. Po pierwsze, odciążyłoby nas to z części kosztów jego obsługi. A po drugie, dałoby swobodę pobudzania gospodarki wydatkami publicznymi, gdy kiedyś przyjdą lata chude. A że przyjdą to pewne, jak dwa razy dwa cztery. Przy obecnym tempie zadłużania się ryzykujemy, że wtedy państwo będzie musiało albo ostro zaciskać pasa albo zawłaszczyć to co z OFE zostało, nie ograniczając się do 25 proc. aktywów, które w myśl planowanych zmian mają trafić do Funduszu Rezerwy Demograficznej.


Jeśli do tego dojdzie, społeczne oburzenie z pewnością będzie wielkie. Ale dziś jakoś nie czuję, by dług publiczny, który sięga już 27 tys. zł na obywatela – od oseska po 100-latka – był dla przeciętnego Polaka problemem choć odrobinę ważniejszym od pogody w najbliższy weekend i menu na grilla. To o tyle zaskakujące, że jesteśmy krajem, który już kiedyś zbankrutował – tak jak niedawno Grecja.


Tyle, że plajtę państwa polskiego (w 1981 r. gen. Jaruzelski przestał spłacać długi Gierka) „przykryła” w pamięci społecznej trauma stanu wojennego. Gdy kończył się PRL, garb zadłużenia sięgał już 42 mld dol. I choć wierzyciele zmniejszyli go nam o połowę, skończyliśmy je spłacać dopiero w 2009 r. Dziś nasz nowy, „wyhodowany” już w wolnej Polsce dług sięga aż 250 mld dol. I jakoś nikogo to nie rusza. A powinno.