Nie było w ostatnim meczu turnieju w Turynie emocji ze świetnego grupowego spotkania przyszłych finalistów. Był doskonały, pewny tenis 36-letniego mistrza i paraliżujące swobodę gry napięcie młodszego o 14 lat pretendenta. Jedyny moment, w którym najbardziej wierzący we Włocha kibice mogli dostrzec cień nadziei pojawił się w drugim secie, przy prowadzeniu 6:3, 3:2 serwował Novak i przegrywał 15-40.
Te dwie piłki na wyrównanie Sinner jednak przegrał, przegrał kolejne i po kilku próbach przezwyciężenia także własnej słabości, nie tylko doskonałości rywala, przegrał finał, do którego, to jeden z paradoksów sportu, dostał się m. in. dlatego, że Jannik niczego nie kalkulował grając w grupie decydujące spotkanie z Holgerem Rune i wygrywając je, przeciągnął Novaka do półfinału.
Kiedy przyszło do gry o najwyższe cele, jeszcze raz okazało się, że Djoković potrafi obezwładnić przeciwnika jak nikt inny, że nie boi się młodszych, fizycznie silniejszych, albo lepiej serwujących. Wygrał tak naprawdę bez większych trudności. Wszystko robił lepiej (może poza smeczami), bardziej efektywnie, celniej i szybciej.
Wygrał siódmy z dziewięciu finałów Masters (poprzednie zwycięstwa zaczął w 2008 roku, potem był najlepszy w latach 2010-2011, 2014-2015 i 2022). Od poniedziałku będzie numerem 1 światowego tenisa już 400. tydzień. Trudno zaprzeczyć, że zobaczymy zapewne kolejne tygodnie jego panowania, bo, jak mówił w Turynie: – Skoro chce mi się i daję radę, to czemu nie…
Miał też dodatkową motywację. Ten finał obejrzały jego dzieci, Stefan i Tara. – Od zawsze chciałem wystąpić przed nimi, od chwili, gdy zaczęły pojmować, o co chodzi w tenisie. Jestem zachwycony będąc ojcem tej dwójki cudownych aniołów. Bez wątpienia dają mi moc – mówił w pierwszych wywiadach.