Trump na Bliskim Wschodzie

Od lat z tym regionem nie radzą sobie wytrawni i doświadczeni politycy czy dyplomaci. Nie sprosta im również nowy w branży impulsywny egocentryk, z trudem identyfikujący interesy aktorów odległych wojen – pisze były szef Służby Wywiadu Wojskowego.

Aktualizacja: 06.06.2017 23:01 Publikacja: 05.06.2017 20:17

Trump na Bliskim Wschodzie

Foto: AFP

Wizyta Donalda Trumpa to w założeniu nowy akord w polityce Stanów Zjednoczonych wobec tego regionu, w przeszłości tradycyjnie bardzo ważnego, teraz nadal istotnego, głównie z powodu splotu geopolitycznych interesów światowych graczy – zarówno partnerów, jak i przeciwników Waszyngtonu. Biały Dom generalnie deklaruje odwrót od polityki Baracka Obamy: ponowne wzmocnienie zainteresowania regionem, zacieśnienie współpracy z tradycyjnymi sojusznikami, intensyfikację walki z tzw. Państwem Islamskim oraz zaostrzenie polityki wobec Iranu. Nie ma jednak mowy o powrocie do tradycyjnych rozwiązań, gdyż w okresie ośmiu lat rządów poprzedniego prezydenta zasadniczo zmieniły się uwarunkowania, jak również polityka głównych graczy na bliskowschodniej scenie.

Obecna odsłona dziejów Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu rozpoczęła się wraz z arabską wiosną, która zmiotła reżimy Bena Alego w Tunezji, Kaddafiego w Libii i Mubaraka w Egipcie, zatrzęsła władzą Assada w Syrii. Przypadek każdego z czterech państw jest inny i sam w sobie – zwłaszcza Egiptu – niezmiernie ciekawy, ale na potrzeby tego tekstu istotna jest konstatacja, że po pełnej nadziei wiośnie nastąpiło gorące i krwawe lato, które w Syrii i Libii trwa do dziś, pod piramidami zaś spontaniczny eksperyment z demokracją doprowadził do restauracji autorytaryzmu w łagodnej – jak na lokalne standardy – formie, która ocaliła kraj przed wojną domową i chaosem.

Proces demokratyzacji reżimów północnoafrykańskich i azjatyckich, wspierany przez wszystkie administracje amerykańskie i z różnym natężeniem przez ich europejskich sojuszników, ma skomplikowaną historię. Realizował się on zazwyczaj, wykorzystując swoiste know-how wypracowane przez demokratyczny świat. Stąd też niezwykle pozytywne reakcje USA i Europy na upadek dyktatorów w Tunezji, Libii i Egipcie czy antyassadowską rebelię w Syrii, skutkujące także ważnym, choć ograniczonym w wymiarze militarnym, wsparciem dla przeciwników reżimów w Libii i Syrii.

Obama w Kairze

Administracja Obamy, będąca zakładnikiem antywojennej retoryki wobec konfliktów zarówno w Iraku (gdzie jednak – o czym należy pamiętać – rząd w Bagdadzie konsekwentnie zmierzał do wyprowadzenia wojsk USA z kraju), jak i w Afganistanie, przyjęła taktykę ograniczania aktywności militarnej. Deklarowała gotowość niesienia pomocy materialnej oraz wsparcia w budowaniu procedur i instytucji demokratycznego państwa. Nie zamierzała prowadzić kolejnej wojny w regionie ani brać głównego ciężaru odpowiedzialności za rozwiązywanie tamtejszych problemów. Oprócz otwartej rezygnacji z użycia siły, a nawet groźby jej użycia, ważną cechą polityki Obamy było ograniczenie pomocy dla rządów Izraela i Egiptu po obaleniu prezydenta Mursiego oraz ochłodzenie relacji z Arabią Saudyjską. Kwintesencją wizji zmierzenia się z wyzwaniami regionu było kairskie przemówienie Baracka Obamy, zawierające kompleksową koncepcję ułożenia relacji na styku obu cywilizacji. Zawierało ono także próbę wypracowania trwałego modus vivendi z Iranem.

Stolice państw regionu początkowo z niedowierzaniem przyjęły pokojowe i wizjonerskie przesłanie prezydenta USA, raczej jako chwilowe zakłócenie dotychczas obowiązujących twardych reguł gry, w której groźba użycia siły oznaczała ostatnie poważne i realne ostrzeżenie, a nie trwały element politycznej rzeczywistości. Kiedy jednak się okazało, że kolejne testy – w ramach których lokalni gracze przekraczali „czerwone linie" wyznaczane przez Waszyngton – potwierdziły obowiązywanie nowych zasad, na negatywne skutki polityki cierpliwości i wyrozumiałości nie trzeba było długo czekać. Pokojowe środki okazały się po prostu nieadekwatne do rzeczywistości i zwyczajów panujących na Bliskim Wschodzie. Partnerzy zrozumieli, że zostali sami ze swoimi problemami, przeciwników to rozzuchwaliło. Swoista nieudolność i niekonsekwencja Białego Domu wywoływały irytację i ironiczne komentarze nawet w dowództwie amerykańskiej armii i wśród ekspertów służb specjalnych, chociaż te ostatnie zachowały stosunkowo dużą swobodę działań w regionie, wymierzonych jednak głównie w zwalczanie radykalnych islamistów.

Realnymi – oczywiście pośrednimi – skutkami takiej polityki były: zamęt i pełzający konflikt w Libii, krwawa i okrutna wojna domowa w Syrii i Iraku, której częścią – niestety nie tylko efektem ubocznym – było powstanie ISIS, promieniującego barbarzyństwem i prymitywną ideologią na cały świat, a także fala migracji destabilizująca Europę. Brak pomysłu Zachodu na skonfrontowanie się z chaosem w regionie skwapliwie wykorzystała również Moskwa, która przy tradycyjnie swobodnym podejściu do fundamentalnych dylematów, dotyczących zasadności użycia siły i np. trwałości granic, z impetem wkroczyła na scenę syryjskiej wojny i zasadniczo podniosła cenę za przeprowadzenie istotnych zmian politycznych w tym państwie, zapewniając sobie przy tym prawne gwarancje trwałej militarnej obecności w basenie Morza Śródziemnego.

Tel Awiw i Ramallah

Oddając sprawiedliwość konsekwencji w utrzymaniu przez administrację Obamy linii politycznej przyjętej w zmaganiach z problemami Bliskiego Wschodu, należy przypomnieć o sukcesie – pomimo odmiennych ocen – jakim było doprowadzenie do porozumienia nuklearnego z Iranem. Oznaczało ono czasowe objęcie kontrolą programu jądrowego Teheranu, odsunięcie groźby eskalacji wyścigu zbrojeń nuklearnych na Bliskim Wschodzie, a także wybuchu regularnej wojny, będącej np. konsekwencją amerykańsko-izraelskiej operacji militarnej wymierzonej w irańskie instalacje jądrowe, wreszcie uzyskanie postępu w dialogu z państwem, które prowadziło najbardziej konsekwentną politykę konfrontacji wymierzonej w bliskowschodnie interesy Izraela i USA. Umowa wprowadziła strategicznie nową jakość w sytuacji bezpieczeństwa w tym regionie, nie zmieniając – co oczywiste – priorytetów polityki Teheranu.

Prezydent Trump po objęciu stanowiska zastał nową sytuację. Z pięciu sojuszników USA w regionie: Izraela, Arabii Saudyjskiej, Jordanii, Turcji i Egiptu, pozostała pierwsza trójka. Odbudowa współpracy z Ankarą i Kairem to jedno z wyzwań stojących przed Białym Domem.

Deklaracje nowej administracji dotyczące porzucenia polityki demokratów odpowiadają interesom Izraela. Interesy te nie zmieniły się znacząco, a sytuacja strategiczna tego państwa w wyniku osłabienia Syrii oraz Hezbollahu w Libanie, a także odsunięcia islamistów w Egipcie uległa zdecydowanie się poprawiła. W kontekście wizyty prezydenta Trumpa nikt w Tel Awiwie i Ramallah nie wierzy, że istnieją słowa mogące przyspieszyć rozwiązanie konfliktu palestyńsko-izraelskiego. Jego strony nie tyle z niepokojem obserwują, jaki przekaz będzie miał dla nich nowy lokator Białego Domu, co wypracowują okazje do zaprezentowania swoich racji. Pomimo dekompozycji assadowskiej Syrii, chaos czy dominacja radykałów na obszarze tego państwa jest dla Izraela większym zagrożeniem niż osłabiony i wyczerpany wojną reżim – stąd np. działania Rosji w Syrii nie wywołały tam negatywnych emocji. Moskwa i Tel Awiw, znane z doświadczonych dyplomacji i pragmatyzmu, nie miały zresztą problemu z wypracowaniem reguł współpracy w wojennych warunkach. Warto w tym miejscu nadmienić, że Rosja jest zbyt słaba, by kreować i skutecznie przeprowadzić nowe rozwiązania (zresztą to nie był powód jej zaangażowania militarnego w Syrii), lecz wystarczająco doświadczona, by przeszkadzać w forsowaniu amerykańskich pomysłów, jeśli takie się pojawią. Bez względu na przebieg wizyty prezydenta Trumpa, pomimo przejściowych perturbacji w niedalekiej przeszłości, utrzymanie ścisłych izraelsko-amerykańskich więzi wojskowych, finansowych, gospodarczych i społecznych nie jest zagrożone.

Arabia Saudyjska to autonomiczny problem. Wypracowane przez lata relacje polityczne, gospodarcze i personalne z USA poddane zostały niedawno poważnej próbie. Rijad w czasach Obamy wymykał się wszelkim schematom arabskiej wiosny, a misyjny charakter demokratycznego przekazu, kierowanego do państw regionu, z oczywistego względu nie wzbudzał entuzjazmu w Królestwie, w którym relacje władzy ze społeczeństwem oparte są na zasadach fundamentalnego islamu. ISIS był z perspektywy Saudów naturalną odpowiedzią na dominację szyitów w Iraku, a reżim Assada definiowano jako wrogi, ponieważ był najdalej na zachód wysuniętym satelitą Teheranu. Jeśli dodać do tego całkowity brak zainteresowania Waszyngtonu udziałem w procesie kontroli cen ropy naftowej w czasach boomu łupkowego, mieliśmy do czynienia ze swoistą próżnią w relacjach USA–Arabia Saudyjska, w której obie strony będą teraz poszukiwać powietrza. Istnieją w tej sferze proste i sprawdzone schematy – korzystna dla obu stron współpraca wojskowa, czego dowodem są nowe miliardowe kontrakty.

Jordania prowadząca wyważoną i rozsądną politykę uniknęła niemal całkowicie negatywnych skutków kryzysów w sąsiednich państwach, bo trudno – dbając o właściwe proporcje – za takie uznać napływ uchodźców w masie rzeczywiście dużej w porównaniu z liczbą mieszkańców. Paradoksalnie, to królestwo Haszemidów było w stanie w ostatnich latach najbardziej elastycznie reagować na zagrożenia wewnętrzne i zewnętrzne, konstruując rozsądną równowagę pomiędzy wyzwaniami cywilizacyjno-społecznymi i religijnymi. Działo się to w dużej mierze dzięki rozbudowanym i cenionym przez Amman i Waszyngton kontaktom w dyplomacji, armii, gospodarce czy służbach specjalnych.

Walka z ISIS to za mało

Zmiana administracji w Waszyngtonie, pomimo deklaracji powrotu do ścisłej współpracy z Izraelem i prowadzenia twardej polityki wobec ISIS, zwiastuje raczej powściągliwość w kreowaniu aktywności wobec problemów tej części świata. Prezydent Trump deklarował wprawdzie determinację w zwalczaniu ISIS – tę obietnicę będzie stosunkowo łatwo spełnić. Biały Dom będzie chciał sobie przypisać ten dość prawdopodobny i jedynie odsunięty w czasie sukces. Trudno jednak liczyć na wypracowanie czytelnych i konsekwentnych pomysłów na pokojowe zagospodarowanie ogromnych połaci Syrii i Iraku po pokonaniu państwa islamskich radykałów. Skuteczna realizacja projektu „Państwo Islamskie" to przecież konsekwencja, a nie przyczyna problemów regionu. Walka z ISIS to zdecydowanie za mało, by z jej pozycji definiować politykę wobec regionu.

Rozwiązania problemów Bliskiego Wschodu nie ułatwia sama osoba prezydenta. Jego swoista wyrazistość będzie raczej pogłębiała podziały i stanowiła źródło mylących interpretacji, a wcześniejsze wypowiedzi, np. niezwykle krytyczne wobec polityki wewnętrznej Saudów czy generalnie islamu, nie ułatwiają prowadzenia wiarygodnego dialogu ze stronami konfliktu. Nie ma – co oczywiste – prostych recept na rozwiązanie problemów regionu. Stanowią one specyficzny splot wzajemnie wykluczających się nadziei i oczekiwań. Nie radzą sobie z nimi od lat wytrawni i doświadczeni politycy czy dyplomaci ze wszystkich państw zaangażowanych w tamtejsze konflikty. Nie sprosta im również nowy w branży impulsywny egocentryk, z trudem identyfikujący interesy aktorów odległych wojen. Oczywiście słowa wypowiadane przez nowego prezydenta będą wnikliwie analizowane, pomimo iż od miesięcy konsekwentnie czyni wiele, by nie przywiązywać do nich szczególnej wagi. Wygląda jednak na to, że za kilka miesięcy nikt, łącznie z ich autorem, nie będzie o nich pamiętał. Strategiczne wizje odwołujące się m.in. do wspólnych korzeni trzech religii, obietnice, apele i deklaracje od lat przegrywają z twardą logiką zderzenia odmiennych interesów. Dużo istotniejsze będzie to, czy nowa administracja wypracuje trwałą i konsekwentną politykę, którą Departament Stanu i Pentagon będą w stanie zrealizować. Tu pojawia się kolejna istotna trudność. Głównym czynnikiem determinującym zainteresowanie USA Bliskim Wschodem przestała być ropa naftowa. Stany Zjednoczone nie importują tego surowca z tej części globu. Nie wszyscy jeszcze oswoili się z nową sytuacją, ale stopniowo będzie ona trwale wpływała na rozumienie interesów polityki Waszyngtonu wobec tego regionu. Zwłaszcza wtedy, gdy realizacja konkretnych działań wiązać się będzie z koniecznością ponoszenia znaczących wydatków lub strat. ©?

Autor jest generałem brygady, byłym oficerem wywiadu UOP i AW oraz kontrwywiadu UOP i ABW, w latach 2008–2015 był szefem Służby Wywiadu Wojskowego. Od 2016 r. poza służbą

Wizyta Donalda Trumpa to w założeniu nowy akord w polityce Stanów Zjednoczonych wobec tego regionu, w przeszłości tradycyjnie bardzo ważnego, teraz nadal istotnego, głównie z powodu splotu geopolitycznych interesów światowych graczy – zarówno partnerów, jak i przeciwników Waszyngtonu. Biały Dom generalnie deklaruje odwrót od polityki Baracka Obamy: ponowne wzmocnienie zainteresowania regionem, zacieśnienie współpracy z tradycyjnymi sojusznikami, intensyfikację walki z tzw. Państwem Islamskim oraz zaostrzenie polityki wobec Iranu. Nie ma jednak mowy o powrocie do tradycyjnych rozwiązań, gdyż w okresie ośmiu lat rządów poprzedniego prezydenta zasadniczo zmieniły się uwarunkowania, jak również polityka głównych graczy na bliskowschodniej scenie.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Maciej Strzembosz: Prawdziwy wybór Polaków, czyli państwo niepoważne lub nieprzyzwoite
Opinie polityczno - społeczne
Przemysław Prekiel: PiS znowu wygra? Od Donalda Tuska i sił proeuropejskich należy wymagać więcej
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Nowy wielkomiejski fetysz. Jak „Chłopki” stały się modnym gadżetem
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Czarnecki: Z list KO i PiS bije bolesna prawda o Parlamencie Europejskim
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Haszczyński: Bombowe groźby Joe Bidena. Dlaczego USA zmieniają podejście do Izraela?