Korespondencja z Londynu
Mecz o tytuł kobiecy, rozegrany zaraz po wspaniałym boju Novaka Djokovicia i Rafaela Nadala mocno kontrastował z poprzedzającym widowiskiem. Wielkiej winy Andżeliki w tym nie ma.
Zwyciężyła świetną Amerykankę, „matkę wszystkich zwycięstw" - jak niedawno poetycko nazwał Serenę jeden z brytyjskich dziennikarzy, w zaledwie 65 minut prezentując przede wszystkim wszystkie zalety tenisa obronnego. To była tegoroczna wimbledońska metoda Andżeliki – nie tylko na ostatnią rywalkę – biegać, odbijać, kontrować, zmieniać rytm, nie dać spokoju, nawet jeśli pozycja w wymianach była już prawie na łopatkach.
W tegorocznym finale, jak każdy zauważył, nie grały najwyżej rozstawione tenisistki, ale z pewnością najbardziej zdeterminowane. Wimbledon pewnie trochę cieplej przyjąłby sukces Sereny, sława robi jednak swoje, ale Kerber z pewnością zasłużyła na przytulenie złocistego trofeum – Venus Rosewater Dish, na prezentowanie nagrody publiczniści z klubowego balkonu, na wszelkie gratulacje.
Szła przez turniej po cichu, inne odpadały, ona trwała, nie ugięła się przed żadną młodszą, ani starszą. W tym roku jest jedyną tenisistką, która dotarła co najmniej do ćwierćfinału w Melbourne, Paryżu i Wimbledonie. Ma już trzy z czterech tytułów Wielkiego Szlema (Australian Open i US Open wygrała w 2016 r.), brakuje jej tylko zwycięstwa w Paryżu, kto wie, czy w erze nieprzewidywalnego tenisa kobiecego, za rok nie będzie podnosić pucharu Susanne Lenglen.