Sofijski kameleon

Zaczynał w liberalnej partii cara Symeona, później związał się z ruchem mniejszości tureckiej, był członkiem rządu socjalistów, a w czasie rządów centroprawicy potajemnie spotykał się z politykami tej partii w kawiarniach. Magnat medialny, przedsiębiorca, prawnik. Delian Peewski.

Publikacja: 01.03.2014 02:59

Latem ubiegłego roku Delian Peewski zmobilizował przeciw sobie ćwierć miliona demonstrantów

Latem ubiegłego roku Delian Peewski zmobilizował przeciw sobie ćwierć miliona demonstrantów

Foto: AFP

Setki podniszczonych budynków, rozsianych po całym mieście od masywu górskiego Witosza aż po rzekę Iskyr. Wystają z ziemi niczym kolce jeżozwierza. To pulsujące życiem pomniki komunizmu. I właściwie jedyne. Pruderyjnej Sofii daleko bowiem do architektonicznego rozpasania Bukaresztu, gdzie na każdym kroku przypomina się o szaleństwach ery Ceausescu. Nie ma tu też charakterystycznych symboli minionej epoki jak warszawski Pałac Kultury. Pozostają tylko bloki.

Albo ciężkie niebieskie ikarusy. Taksówkarz Trajczo, który wcześniej przez trzydzieści lat kierował autobusem, mówi mi, że właśnie na ulicach najlepiej widać wszystkie problemy Bułgarii. Wielkie hummery z przyciemnionymi szybami mieszają się z wysłużonymi zastawami i żółtymi taksówkami w nowojorskim stylu, a między nimi można dostrzec snującą się leniwie bryczkę. Trajczo pokazuje też 30-centymetrowe żelazne kołki, które poustawiano na drogach, aby zniechęcić samochody do przekraczania linii ciągłej. Takie ograniczenia działają deprymująco, bo kierowcy wyładowują frustrację, nadużywając klaksonu i energicznie gestykulując.

– Sofijskie ulice to dobra metafora naszej bułgarskiej transformacji – potwierdza Ewgenia Manołowa, tłumaczka i korespondentka Polskiej Agencji Prasowej. – Kiedy upadł komunizm, kierowcy zaczęli notorycznie lekceważyć czerwone światła. Myśleli, że na tym polega wolność.

Kilka kroków w tył

Ale przecież komunizm skończył się prawie 25 lat temu. Od tego czasu wszystko powinno się zmienić. Tymczasem nawet akcesja do Unii Europejskiej przyniosła ograniczone korzyści. Kiedy na początku 2007 r. Bułgaria razem z równie biedną Rumunią wchodziły do Unii, mówiono, że to głównie za sprawą Francji, która chciała mieć swoich sojuszników w Radzie UE. Nikt nie witał ich z otwartymi ramionami. Sami też nie zrobili wiele, aby przekonać do siebie członków starej Unii, i do dziś wloką się w ogonie większości unijnych statystyk. Pozostają de facto członkami drugiej kategorii, chociażby z tego powodu, że nie należą do strefy Schengen.

Rumunia, co pokazują statystyki gospodarcze i opublikowany w styczniu raport Komisji Europejskiej, poczyniła pewne postępy i w niektórych obszarach – jak choćby walki z wszechobecną korupcją – ostatnie lata potrafiła wykorzystać całkiem nieźle. Ale dla Bułgarii wnioski raportu są miażdżące. Kraj ma problemy z niezawisłością sędziów, wolnością mediów, korupcją i społecznym zaufaniem do klasy politycznej, które jest na poziomie błędu statystycznego. W ciągu siedmiu lat od wstąpienia do Unii Bułgaria – jak ujął to brytyjski dyplomata Jonathan Allen – „zrobiła kilka małych kroków w przód, kilka dużych w tył".

A co się udało? Na przykład przesunąć geopolitycznie kraj na Zachód. Obawy, że Sofia, która w latach komunizmu należała do najbliższych przyjaciół ZSRR, stanie się koniem trojańskim Rosji w Unii, nie sprawdziły się. Mimo wszystko Bułgaria próbuje szukać równowagi między Moskwą, od której surowców energetycznych jest uzależniona, a światem zachodnim.

Ostatni przykład – władze bułgarskie chciałyby, aby to amerykański Westinghouse wybudował nowy reaktor w elektrowni atomowej w Kozłoduju, a w sporze o South Stream wolały upoważnić Brukselę do rozmów z Rosją. To właśnie Bułgarzy należą do społeczeństw najbardziej entuzjastycznie nastawionych do Unii.

A jednak bilans dwudziestoczterolecia jest ujemny. Dlaczego? Chyba nikt lepiej nie symbolizuje zarówno patologii odziedziczonych po poprzednim systemie, jak i zmarnowanych szans okresu transformacji niż niejaki Delian Peewski.

Ten, który wywołał gniew

Ten ważący ponad sto kilogramów 33-latek jest jednocześnie posłem i jednym z najbardziej wpływowych magnatów medialnych. – Jego kariera pokazuje, jak niewiele dzieli Bułgarię od takich krajów jak Rosja – mówi Sław Okow, reporter dziennika „Dnevnik". Wśród podobieństw wymienia zbyt bliskie relacje prywatnego biznesu z polityką, nepotyzm i totalną nieprzejrzystość. Oraz niewyjaśnione skandale, które nie były przeszkodą na drodze do politycznej kariery. Choć ich w biografii Peewskiego nie brakuje.

Wszystko zaczęło się w połowie czerwca zeszłego roku, kiedy Peewski został szefem Państwowej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, odpowiednika polskiej ABW. Utrzymał się na stanowisku tylko przez dwa dni, bo na ulice Sofii i kilku innych miast w proteście przeciwko jego nominacji wyszło ok. 20 tysięcy ludzi. Mimo wycofania kandydatury Peewskiego manifestacje trwały dalej. Kiedy po wakacjach władze uznały, że sytuacja się uspokoiła, do akcji wkroczyli studenci. I znowu z powodu Peewskiego.

W październiku tuż przed wykładem Dimityra Tokuszewa, prezesa Trybunału Konstytucyjnego, który kilka dni wcześniej orzekł, że Peewski nadal będzie posłem, studenci Uniwersytetu Sofijskiego zablokowali aulę i rozpoczęli okupację wydziałów humanistycznych. Na ulicach Sofii znowu rozbrzmiewało hasło „Ostawka!" (dosł. dymisja), a bunt przeciwko Peewskiemu ponownie nabrał charakteru antysystemowego, stając się wyrazem niezadowolenia z sytuacji politycznej i gospodarczej kraju. Demonstracje sparaliżowały kraj, a na sztandarach bułgarskich Oburzonych pojawiły się hasła całkowitej wymiany elit.

Naturalnie Bułgarzy od dawna wiedzą, że nigdzie indziej w UE nie zarabia się tak mało jak u nich. Słyszeli zapewne o tym, że w indeksie Transparency International Bułgaria jest obok Grecji najbardziej skorumpowanym krajem unijnym, a według Reporterów bez Granic ma największe kłopoty z wolnością mediów. Jednak co innego suche statystyki, a co innego, gdy władza na ich oczach pokazuje, jak bardzo się z nimi nie liczy. Bułgarzy się wkurzyli.

Kim jest człowiek, który wywołał ich gniew?

Z biznesmenem po parku

Peewski wszedł do wielkiej polityki w wyjątkowym czasie. W czerwcu 2001 r. wybory parlamentarne wygrał Narodowy Ruch Symeona Drugiego, założony miesiąc wcześniej przez ostatniego cara Bułgarii. Jego niekonfrontacyjna retoryka, zapowiedź otwarcia na Europę i hasło moralnej odnowy podbiły serca Bułgarów tak bardzo, że frekwencja wyniosła aż 67 proc., a zwycięskiej partii zabrakło zaledwie jednego głosu do większości parlamentarnej. Car oraz sprowadzeni przez niego młodzi i świetnie wykształceni menedżerowie stali się twarzami nowego rządu, który w postkomunistycznym skansenie miał przeprowadzić liberalną rewolucję na zachodnią modłę.

Brał w niej udział również Peewski, wówczas 21-letni student prawa na prowincjonalnym uniwersytecie w Błagojewgradzie. Jak przystało na zaangażowanego aktywistę, od początku wszędzie było go pełno. Zaprzyjaźnił się z Rosenem Diczewem, synem rzeczniczki ugrupowania cara, z którym wspólnie budował struktury partyjnej młodzieżówki. W nagrodę otrzymał stanowisko sekretarza ministra transportu i komunikacji, a niedługo potem stanął na czele zarządu ogromnego i dochodowego portu w Warnie. Czemu zawdzięczał te spektakularne awanse przedsiębiorczy student? – Nie wiadomo – mówi Manołowa. – W jego życiu nic nie jest jasne. Fakty mieszają się z domysłami.

Peewski już wtedy wiedział, że liczy się to, kogo znasz i kto zna ciebie. Publicznie pokazywał się z ministrem sportu i właścicielem sieci znanych kawiarni Wasylem Iwanowem, który chciał, aby nazywano go „Luciano" (z powodu jego sympatii do Pavarottiego). Innym razem media opublikowały zdjęcia, na których widać, jak Peewski przechadza się po parku z wpływowym biznesmenem Ilią Pawłowem. W tym samym czasie tygodnik „Wprost" umieścił go na ósmym miejscu listy najbogatszych ludzi Europy Środkowo-Wschodniej. Kilka miesięcy później Pawłow został zastrzelony przed swoim biurem. Czy „Luciano" i Pawłow byli patronami Peewskiego? Nie wiadomo.

Moralna rewolucja Symeona skończyła się, zanim na dobre się zaczęła. Już po kilku miesiącach z rządu odeszli ministrowie oskarżani o kontakty z grupami przestępczymi i korupcję. Peewski był jeszcze w głębokim tle życia politycznego, ale i on dołożył cegiełkę do tego, że po czterech latach gabinet cara oceniany był jako jeden z najsłabszych po przełomie. Nazwisko Peewskiego przewinęło się w głośnych skandalach związanych z prywatyzacją hali sportowej w Sofii i kompleksu „Toto shans" w Złotych Piaskach. Czy rzeczywiście był w nie zamieszany? Nie wiadomo.

Na pewno wiadomo, że od tej pory Peewskiego będzie się kojarzyć z tym, co właściwie stanie się jego drugim imieniem: z aferą.

Matka kupuje gazety

Przeciętny Bułgar dowiedział się o istnieniu Peewskiego w maju 2007 r. Już nie u cara, ale blisko Ruchu na rzecz Praw i Wolności (DPS), reprezentującego blisko 600-tysięczną mniejszość turecką. Już nie w warneńskim porcie, ale na stanowisku wiceministra ds. nagłych wypadków i krytycznych sytuacji w rządzie socjalistów. Minęło pięć miesięcy od wejścia Bułgarii do Unii, a w kraju wybuchła bomba: media ujawniły, że minister gospodarki próbował wykorzystać służby do znalezienia kompromitujących materiałów na Christa Laczewa, dyrektora Bulgartabacu, jednego z największych w regionie producentów wyrobów tytoniowych. Obok nieszczęsnego ministra głównym bohaterem skandalu był Peewski. Podobno brał udział w defraudacji pieniędzy Bulgartabacu i naciskał na Laczewa w sprawie zatrudnienia tam swoich znajomych.

Delian Peewski w emocjonalnym wystąpieniu przed kamerami zarzucił prokuraturze nieudolność i domagał się przeprosin. Ale i tak stracił stanowisko w rządzie. I kiedy wydawało się, że błyskotliwa kariera tego 27-latka już się kończy, siedem miesięcy później Peewski zaliczył spektakularny come back. Premier Sergiej Staniszew, który wcześniej oskarżył go o „brak wartości moralnych", przywrócił go na stanowisko wiceministra. Oficjalnie dlatego, że postępowanie przeciw niemu zostało umorzone przez prokuraturę. Czy za tą decyzją stało coś jeszcze? Nie wiadomo.

Interesujące jednak, że w czasie wybuchu afery Bulgartabacu matka Peewskiego, Irena Krastewa, która w okresie rządów cara była szefową państwowego totalizatora, sfinalizowała transakcję zakupu kilku najważniejszych tytułów prasowych. Później do stanu posiadania włączyła jeszcze popularne tabloidy, dwie telewizje, a także firmy dystrybuujące prasę. Stała się jedną z najpotężniejszych kobiet w Bułgarii i do dziś w dużej mierze kontroluje rynek medialny tego kraju. Dla każdego rządu dobre relacje z kimś tak wpływowym to często warunek przetrwania.

Od tej pory Peewski, który mocno jest zaangażowany w działalność w imperium medialnym, będzie umiejętnie balansował między biznesem a polityką. Wybory w 2009 r. dzięki retoryce antykorupcyjnej i zmęczeniu skompromitowanymi socjalistami wygrał centroprawicowy GERB, na którego czele stał były ochroniarz Bojko Borisow. Oczyszczony z zarzutów Peewski wszedł do parlamentu z list DPS, który następnie zgłosił jego kandydaturę na stanowisko... szefa komisji ds. walki z korupcją. Tego jednak byłoby za dużo nawet jak na Bułgarię i ostatecznie pomysł upadł.

Jak to się dzieje, że człowiek, który w każdym innym państwie europejskim byłby dawno skazany na polityczny margines, w Bułgarii jest windowany na wysokie stanowiska? Co więcej, to właśnie o Peewskim mówi się dziś jako o sterującym krajem z tylnego siedzenia. Albo przynajmniej jako o tym, z którym rządzący konsultują najważniejsze decyzje personalne. – Te opinie są chyba przesadzone. Ale kontakty, pieniądze i media sprawiają, że jego pozycja jest bardzo silna – mówi Okow. – Równie istotne jest to, że wspiera go taka, a nie inna partia.

DPS, ruch mniejszości tureckiej, ma zapewnione miejsce w każdym parlamencie, bo bułgarscy Turcy, stanowiący ok. 9 proc. ludności, nie mają nikogo innego, kto zadbałby o ich interesy. Ponadto ugrupowanie jest wygodnym partnerem zarówno dla lewicy, jak i prawicy, i zwykle jest brane pod uwagę przy rozdzielaniu stanowisk rządowych. – Relacja między Peewskim a DPS to relacja partii i jej głównego sponsora, który w każdej chwili może zacząć finansować kogoś innego – twierdzi Okow. Dlatego liderom ruchu tak zależy na życzliwości kontrowersyjnego magnata. Dlatego w czasie nielicznych sesji parlamentu, na których się pojawia, Peewski ostentacyjnie siada w pierwszym rzędzie obok przewodniczącego.

I dlatego – wbrew zdrowemu rozsądkowi i politycznym kalkulacjom – ruch zgłosił kandydaturę Peewskiego na szefa Państwowej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, która wcześniej prowadziła przeciwko niemu kilka postępowań.

Peewski jest nietykalny także z tego powodu, że potrafi dogadać się z każdą władzą. Przygodę z polityką zaczynał przecież w liberalnej partii cara, później związał się z ruchem mniejszości tureckiej, był członkiem socjalistycznego gabinetu. A w czasie rządów centroprawicy dziennikarze odkryli, że potajemnie spotyka się z politykami tej partii w kawiarniach. – Peewski nie jest typowym politycznym kameleonem – uważa Okow. – Kameleon zmienia ugrupowania, bo chce zapewnić sobie osobiste korzyści. Tymczasem Peewski nigdy nie należał do żadnej partii, a jego głównym celem jest zagwarantowanie spokoju prowadzonych przez siebie interesów.

Zawsze będą

Czy bułgarscy Oburzeni zaszkodzą jego karierze? Taksówkarz Trajczo nie ma wątpliwości, że nic się nie zmieni. Na początku popierał protestujących, ale z czasem zdał sobie sprawę, że są za słabi, aby cokolwiek osiągnąć. I tylko blokowali ruch w mieście. – Domagali się dymisji rządu, ale nie mieli żadnej pozytywnej oferty programowej. W sondażach prowadzą dwie skompromitowane partie, w polityce ciągle są ci sami ludzie – mówi.

Wjeżdżamy na reprezentacyjny bulwar kniazia Dondukowa i obok siedziby Trybunału Konstytucyjnego widzimy ogromny plakat, na którym ktoś napisał: „Kto wymyślił Peewskiego?". Trajczo głośno się śmieje. – Nikt. Tacy ludzie jak Peewski zawsze tu byli. I zawsze będą.

Autor jest analitykiem do spraw Europy Środkowej w Polskim Instytucie Spraw ?Międzynarodowych

Setki podniszczonych budynków, rozsianych po całym mieście od masywu górskiego Witosza aż po rzekę Iskyr. Wystają z ziemi niczym kolce jeżozwierza. To pulsujące życiem pomniki komunizmu. I właściwie jedyne. Pruderyjnej Sofii daleko bowiem do architektonicznego rozpasania Bukaresztu, gdzie na każdym kroku przypomina się o szaleństwach ery Ceausescu. Nie ma tu też charakterystycznych symboli minionej epoki jak warszawski Pałac Kultury. Pozostają tylko bloki.

Albo ciężkie niebieskie ikarusy. Taksówkarz Trajczo, który wcześniej przez trzydzieści lat kierował autobusem, mówi mi, że właśnie na ulicach najlepiej widać wszystkie problemy Bułgarii. Wielkie hummery z przyciemnionymi szybami mieszają się z wysłużonymi zastawami i żółtymi taksówkami w nowojorskim stylu, a między nimi można dostrzec snującą się leniwie bryczkę. Trajczo pokazuje też 30-centymetrowe żelazne kołki, które poustawiano na drogach, aby zniechęcić samochody do przekraczania linii ciągłej. Takie ograniczenia działają deprymująco, bo kierowcy wyładowują frustrację, nadużywając klaksonu i energicznie gestykulując.

– Sofijskie ulice to dobra metafora naszej bułgarskiej transformacji – potwierdza Ewgenia Manołowa, tłumaczka i korespondentka Polskiej Agencji Prasowej. – Kiedy upadł komunizm, kierowcy zaczęli notorycznie lekceważyć czerwone światła. Myśleli, że na tym polega wolność.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Historia ludowa czy ludożercza. Matka Boska z Bardo kontra szeptuchy
Plus Minus
Demograf: Czeka nas półwiecze rządów pań
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Abp Wojda nie zaskakuje. Niestety
Plus Minus
Wygoda bez kompromisów. Jak sport podbił świat mody
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Plus Minus
Prof. Wojciech Fałkowski: Trump nie chciał usiąść na tle „Batorego pod Pskowem”