Wtorkowego ataku chemicznego w Chan Szajchun nie przeżyły 72 osoby. Reżim prezydenta Baszara Asada odrzuca wszelkie oskarżenia o dokonanie zbrodni. Zdaniem rzecznika rosyjskiego Ministerstwa Obrony tragedię wywołała eksplozja w składzie broni chemicznej znajdującym się we władaniu bojowników zbrojnej opozycji. Skład ten miał być celem ataku syryjskiego lotnictwa, co doprowadzić miało do przedostania się gazu do atmosfery.
Francja, Wielka Brytania i USA nie mają najmniejszych wątpliwości, że za tragedię odpowiada reżim Asada. W projekcie rezolucji RB ONZ znalazło się żądanie ujawnienia nazwisk pilotów helikopterów, którzy uczestniczyli w ataku na Chan Szajchun. Na miejsce stacjonowania syryjskich sił powietrznych mieliby się udać eksperci ONZ celem ustalenia, czy nie ma tam śladów przechowywania broni chemicznej. Damaszek nie chce o tym słyszeć.
Wygląda na to, że świat przejdzie nad zbrodniami wojennymi w Syrii do porządku dziennego, tak jak w czterech innych takich przypadkach w ostatnich latach.
Co ciekawe, Donald Trump wykorzystał tragedię w Chan Szajhun, aby zaatakować politykę Baracka Obamy „słabości i niezdecydowania", która miała doprowadzić do obecnej sytuacji. Można było jej zapobiec, gdyby prezydent Obama zdecydował się na akcję militarną w Syrii po użyciu w 2013 roku broni chemicznej przez siły Asada na przedmieściach Damaszku. Do tego sprowadza się argumentacja Donalda Trumpa, który sam jest daleki od militarnej ingerencji w Syrii.
Co więcej, kilka dni temu sekretarz stanu Rex Tillerson ogłosił, że USA nie będą nalegać na dymisję prezydenta Asada. – To sprawa narodu syryjskiego – powiedział Tillerson mediom. W praktyce oznacza to gotowość do współpracy z Asadem. A także z Moskwą i co ważniejsze – z Teheranem.