Przewidywać rezultat meczu Polki z Rosjanką, absolwentką akademii tenisowych Spartaka w Moskwie i Patricka Mouratoglou pod Paryżem, obywatelką Kazachstanu od 2012 roku, było niełatwo.
Panna Julia, choć niewysoka, gra dynamicznie, jej kortowa agresja (niekiedy także pozakortowa) jest często opłacalna i niekiedy peszy rywalki. Polka speszona na pewno nie była, lecz po ubiegłorocznych zachęcających wynikach (m. in. finale sporego turnieju w Tokio) i widocznych awansach rankingowych ostatnio nie potrafiła wzmocnić swego miejsca w pierwszej setce klasyfikacji WTA.
Zachęcające wspomnienia dawnych meczów z Putincewą (trzy mecze, trzy zwycięstwa) też nie pomogły w ten wtorkowy wieczór. Wygrała po prawie trzech godzinach reprezentantka Kazachstanu. Pierwszy set wzięła dość łatwo, po prędkim przełamaniu serwisu Polki, rewanż w drugim secie był udany i sprowokował spore nadzieje, decydujący set, grany klasycznie, do dwóch punktów przewagi, po wielu zmianach nastrojów, jednak poszedł w ręce Putincewej.
Żadna pociecha, że właśnie w trzecim secie Polka zdobyła kilka wspaniałych punktów pod silną presją przegranej, że efektownie obroniła trzy piłki meczowe (pojawiły się żarty, że może naśladuje Agnieszkę Radwańską z pierwszego meczu), że była to tzw. ładna porażka i, w oczywisty sposób, interesujący mecz.
Plaster na prawym ramieniu nie był usprawiedliwieniem Linette, zresztą tenisistka wcale go nie szukała. – Wolę tak przegrać, niż tak, jak podczas ostatniego meczu w Paryżu. Dałam z siebie wszystko, walczyłam, starałam się do utraty tchu, realizowałam założenia taktyczne, mogę więc uważać, że foirma idzie w dobrą stronę – mówiła dziennikarzom.