Korespondencja z Brukseli
Do 14 września ma się zakończyć kluczowa runda negocjacji. Prowadzą je prezydent Republiki Cypru Nikos Anastasiades i prezydent Tureckiej Republiki Północnego Cypru Mustafa Akinci. Z jednej strony państwo uznawane na całym świecie, członek UE i strefy euro, które kontroluje 63 proc. wyspy. Z drugiej – sterowana przez Ankarę administracja, uznawana tylko przez Turcję i z pomocą jej wojsk kontrolująca 37 proc. terytorium Cypru.
Obaj przywódcy dobrze pamiętają zjednoczony Cypr (mieli po 20 lat, gdy dokonał się podział) i bardzo chcą, żeby granica dzieląca wyspę zniknęła. Zostali wybrani na swoje urzędy obiecując zrobić wszystko, żeby tak się stało.
– Obaj bardzo mocno chcą zjednoczenia. Inaczej niż w 2004 roku, gdy pokojowy plan Kofiego Annana (ówczesnego sekretarza generalnego ONZ – red.) był popierany przez władze północnej części, ale stolica południa Nikozja zdecydowanie mu się sprzeciwiła – mówi „Rzeczpospolitej" Amanda Paul, ekspertka European Policy Centre w Brukseli. W rezultacie za zjednoczeniem zagłosowało 65 proc. cypryjskich Turków, ale przeciw było 76 proc. cypryjskich Greków. – Tym razem jest inaczej, również dlatego, że w kampanię na rzecz zjednoczenia angażują się organizacje pozarządowe – dodaje ekspertka.
Wielu polityków i ekspertów wierzy, że tym razem porozumienie jest możliwe, bo zyski z niego widzą również mieszkańcy południa. W 2004 roku referendum odbywało się na siedem dni przed wejściem Cypru do UE i cypryjscy Grecy widzieli świetlaną przyszłość dla swojego kraju. Dziś są co prawda znacznie bogatsi niż ich sąsiedzi z odciętej od świata północy, ale trzy lata głębokiego kryzysu osłabiły ich pewność jutra.