Para w średnim wieku je kolację w restauracji. Na stole napełnione kieliszki i pełne talerze, obok chłodzi się wino w coolerze. Pogrążona w rozmowie para nie zauważa nachylającego się nad nimi zaniepokojonego kelnera. – Czy wszystko w porządku? Nie sfotografowaliście państwo jeszcze swojego jedzenia.
Ten rysunkowy dowcip z brytyjskiego „Spectatora" przypomina mi się za każdym razem, gdy widzę ludzi zasiadających do stołu i natychmiast sięgających po smartfony, by sfotografować to, co mają na talerzach (przyznaję się – sam też tak czasem robię). Zdjęcia natychmiast lądują na Facebooku, Snapchacie czy Instagramie – niech znajomi, jeśli nie mogą spróbować, choć posmakują wzrokiem.
Zjawisko to przybiera niekiedy zabawne formy. Znajoma dziennikarka i blogerka kulinarna przed zjedzeniem ciastka przez parę minut ustawia talerze na stole (Boże broń wtedy sięgnąć po choć mały kęs! To popsułoby kompozycję). Niekiedy staje na krześle, by mieć lepsze ujęcie całego talerza.
To odprysk zjawiska tzw. foodporn – epatowania zmysłowością jedzenia. Jest znane i wykorzystywane (m.in. w reklamach) od lat 70. ubiegłego wieku. Teraz, dzięki mediom społecznościowym i aparatom fotograficznym w smartfonach, stało się powszechne. Na tyle, że zaczęło się powoli nudzić, a współbiesiadnicy potrafią takiego fotografa nieźle ofuknąć.
Ale – uwaga – wygląda na to, że „gastropornografowie" mają dobre uzasadnienie dla swoich działań. Otóż sfotografowane jedzenie po prostu lepiej im smakuje. Badający ten fenomen naukowcy z Uniwersytetu San Diego poddali testom 120 ochotników. Żeby wykluczyć wpływ osobistych preferencji badanych, postawili przed nimi talerze z sałatką owocową oraz z ciastem red velvet cake (amerykański klasyk, rodzaj tortu z biało-czerwonymi warstwami). Część mogła od razu spróbować, część najpierw robiła zdjęcia.