Na podium stanęli dwaj Kanadyczycy: Guay i brązowy medalista Manuel Osborne-Paradis, przedzielił ich Norweg Kjetil Jansrud – lider klasyfikacji pucharowej w supergigancie.
Pierwsza męska konkurencja i pierwsze zaskoczenie, choć alpejscy kibice dobrze wiedzą, że Erik Guay to mistrz świata z 2011 roku w zjeździe, zdobywca małej Kryształowej Kuli za supergigant w 2010 roku, stały bywalec ważnych imprez i wyścigów o Puchar Świata. Ma jednak 35 lat (w sierpniu będzie 36) i w sportowej biografii bogatą dokumentację medyczną sześciu poważnych operacji, jakie przeszedł w trakcie kariery.
– To niewiarygodne. Miałem wypadek nawet tydzień temu w Ga-Pa, a dziś stoję tutaj jako mistrz świata. Trudno znaleźć słowa w takim momencie. To, że stoję obok pary dobrych przyjacił, Manny’ego i Kjetila, czyni tę chwilę jeszcze lepszą – mówił po sukcesie. Mieszkaniec Mont Tremblanc w Quebecu, ojciec trójki córek, w wolnych chwilach miłośnik heliskiingu (jazdy poza trasami po transporcie helikopterem na górę) w Kolumbii Brytyjskiej albo na Alasce, wierny kibic hokeistów Montreal Canadiens – to krótka wizytówka mistrza.
Wygrał zdecydowanie (Jansrud wspomniał nawet o nokaucie), ale za jego plecami o kolejności decydowały setne części sekundy, które dzieliły szczęściarzy od pechowców. Tak jak w supergigancie pań trasa była niezwykle wymagająca, trzy progi wymuszały potężne skoki, stromizna nie wybaczała błędów w skrętach, do tego była słaba widoczność, gdyż słońce w St. Moritz w środę nie przebiło chmur.
Jansrud – wicemistrz z Norwegii, mistrz olimpijski z Soczi, jest dziś bardziej znany. Miał nadzieję na złoto, gdyż tylko tej zimy wygrał trzy supergiganty w PŚ. Jedynie brązowy medalista tak naprawdę zaskoczył fachowców – startował z numerem 26 (już to wskazywało na drugi rzut uczestników), trzy zwycięstwa w Pucharze Świata odniósł w 2009 roku, potem raczej cieszył się tylko z obecności w alpejskim światku. W dniu wyścigu obchodził 33 urodziny i dla niektórych to było wyjaśnienie – los chciał mu dać prezent.