Przedtem (od 2005 r.) kontrolę nad RAI sprawowała specjalna komisja parlamentarna (40 członków), oddająca składem proporcję sił w parlamencie. Wybierała do dziewięcioosobowego zarządu siedem osób, ale członkowie mogli głosować tylko na jednego kandydata, co pozwalało opozycji przepchać również swoich. Dwóch pozostałych, w tym prezesa, wybierał minister gospodarki. Tyle że prezes musiał mieć poparcie dwóch trzecich zarządu, a więc pięciu z ośmiu pozostałych członków. Dyrektora generalnego wybierał zarząd. Ten uczestniczył w obradach zarządu bez prawa głosu. Telewizja publiczna była więc łupem partii politycznych.
Teraz zarząd będzie liczył siedem osób. Po dwie desygnują Izba Deputowanych i Senat, dwie rząd, a siódmą wybiorą pracownicy RAI. Minister gospodarki wskaże dyrektora, któremu ustawa daje praktycznie nieograniczone uprawnienia (m.in. prawo głosu w zarządzie, obsada wszystkich ważniejszych stanowisk), a przy tym zapewnia wymaganą większość dwóch trzecich w zarządzie. Zarząd wybierze sobie prezesa, ale wybór musi zaakceptować dwie trzecie komisji parlamentarnej. Tyle że prezes będzie figurą dekoracyjną, pozbawioną realnej władzy. Poza tym ściągany dotychczas w 70 proc. obligatoryjny abonament RAI Włosi od lata będą płacić wraz rachunkiem za prąd. Przychody RAI z tego tytułu wzrosną w ten sposób z 1,5 mld euro do niemal dwóch.
Poprzednie regulacje zmuszały rządzących do kompromisu z opozycją w komisji parlamentarnej przy wyborze zarządu i prezesa. Zmuszały również do kompromisów w łonie samego zarządu przy wyborze dyrektora generalnego i obsadzie najważniejszych stanowisk, bo uzyskanie większości dwóch trzecich, tak w komisji parlamentarnej, jak i zarządzie, było trudne. Nowa ustawa pozwala większości parlamentarnej wybrać czterech członków zarządu, ministrowi finansów dwóch dalszych, a więc sześciu z siedmiu członków, co praktycznie, wraz z nominowanym przez ministra superdyrektorem, oddaje niejako RAI pod kontrolę rządu.
Atmosfera wokół RAI zrobiła się bardzo gęsta. Jej pracownicy nie mogą się wypowiadać w mediach bez zgody szefostwa. Moi informatorzy zgodzili się objaśnić mi zawiłości i mechanizmy, ale anonimowo. Obaj zapewniali, że pilnie śledzą sytuację w polskich mediach publicznych. Pierwszy stwierdził, że porównać obu sytuacji nie sposób, „bo Italia to nie Maroko (czytaj: Polska – P.K.), gdzie król może zwolnić dziennikarza, bo nie podobał mu się materiał, który poszedł na antenę". Drugi podczas 90-minutowej rozmowy dwukrotnie powtórzył, cedząc słowa, że jeśli w następnych wyborach (2018 r.) jakaś partia zdobędzie znaczącą większość, jej rząd będzie mógł podporządkować sobie RAI.
Chodzi bowiem o to, że obecny zarząd RAI wybrano według starych zasad w sierpniu ubiegłego roku na trzyletnią kadencję. Renzi więc zreformował RAI, ale niekoniecznie „pod siebie", bo wiele się jeszcze może zdarzyć i nie wiadomo, kto wygra wybory za dwa lata. Ale nie wszystko pozostaje po staremu. Dyrektorem generalnym RAI został bardzo bliski Renziemu Antonio Campo Dall'Orto. Nowa ustawa dała mu już z chwilą jej uchwalenia o wiele szersze uprawnienia przewidziane dla przyszłego superdyrektora.
Na razie Campo Dall'Orto dyskretnie reformuje RAI, ale nie ma mowy o masowych zwolnieniach dziennikarzy. Protesty mają zasięg o wiele mniejszy niż w Polsce. Co prawda premier Renzi nie wychodzi z telewizyjnego okienka, wypowiada się 15 razy na dzień. Można, a nawet trzeba zarzucić RAI, że jest od kilku lat „telewizją dworską" (z Renzim do Australii wysłali aż pięć ekip), ale też w programach można usłyszeć ostrą krytykę poczynań premiera, ostatnio szczególnie za to, że poszedł na wojnę z Unią.