Wyschnięte boazerie, zmatowiała okładzina meblościanek, czasem, rzadko, żywopłot z kilku rachitycznych tuj. Na takim tle pozują do zdjęć bohaterowie tych rozmów, weterani Radomia. Na takim tle minęło im życie.
„Ukarane miasto" to nie jest lektura na wakacyjne popołudnie ani album, który można dać do przewertowania dzieciom. I nie chodzi o brutalność opisów milicyjnych pacyfikacji, nie przede wszystkim, chociaż niełatwo zapomnieć schody komendy MO śliskie od krwi, 15-latka, który „do połowy był w gipsie, bo miał złamany obojczyk", a drugą połowę tułowia miał dla odmiany czarną – od sińców, ani motyw, który, wydawałoby się, należy do „miejskiej legendy" Marca '68, a tu powraca w trzech kolejnych relacjach – kobiety w ósmym miesiącu ciąży kopanej w brzuch. Tego nie ma jednak na szczęście na zdjęciach: są za to pożółkłe pisma z sądów, zrujnowane hale kolejnych fabryk, które nie miały szczęścia do transformacji, i portrety dawnych 20-, dziś – 60-latków, których wtedy dopadło SB i ZOMO. Dumnych, kogucich, wręcz hardych – ale cały czas jakby skulonych od ciosu.
Niewiele książek, poza być może rozmową rzeką Piotra Skwiecińskiego z rodziną Romaszewskich, potrafi przenieść nas tak skutecznie w połowę lat 70. Dzisiejszy Radom w książce Arkadiusza Kubisiaka i Grzegorza Kapli jest cały z tamtych czasów, z wczesnego KOR. Pierwsze w albumie zdjęcie – dwa solidne kawały pręgi albo karkówki, z różyczkami białego sadła – podpisane jest po prostu „Mięso na obiad rozmraża się w garnku wody na kuchni Krzysztofa Gniadka" i natychmiast kojarzy się z „garmażeryjną" frazą wczesnego Barańczaka „Kaszanka – ten pokarm szarego człowieka / dający mu żywot wieczny".
Twarze na kilkudziesięciu kolejnych zdjęciach można by, zamiast imionami i nazwiskami, podpisać z kolei wersem z Kelusa, o ludziach, którzy „ciągle dźwigają swój smutek jak martwe główki kapusty". A opis ubogich mieszkań („Wejścia do klatek schodowych otwierają się na nas głodne jak małe jaskółki. Kurz po kątach. Taki kurz to udusi, ale nie zrani. (...) W pokojach ciemno, chociaż to przecież środek dnia, słońce za oknem, a tutaj cienie po kątach jeden przy drugim. Jak czarne worki") jest jak z najlepszych, wczesnych reportaży Hanny Krall.
Ta książka rodzi niejedno zdumienie. Po pierwsze, że tak niewiele udało się zrobić, że po 40 latach tak silne jest w Radomiu poczucie krzywdy, którego nic już nie naprawi, bodaj i 5000+. „Za komuny to co sobie taki pierwszy sekretarz mógł ukraść? Talon na samochód (...). A dzisiaj co? Przetargi ustawiają, dzieci na stanowiska wstawiają, rodziny upychają w spółkach Skarbu Państwa. A wtedy szliśmy. Tysiącami" – takie zdanie, chociaż za duże w nim uogólnienie, mówi jakąś istotną prawdę o wspinaniu się po cudzych plecach. Tym bardziej zdumiewa, że na tak wielkiej krzywdzie – tej sprzed 40 lat i tej późniejszej – można próbować zbijania kapitału politycznego, pozując z plakatem KOD i z KOR w tle.