Przyczynę śmierci ustali analiza w laboratorium. Z przecieków wiadomo, że używał dostępnych w aptekach lekarstw z opiatowymi składnikami, działającymi przeciwbólowo. Jeśli to prawda, ich nadużycie stało się przyczyną nagłego lądowania samolotu muzyka, gdy wracał z koncertu, a także wizyty w szpitalu. Gdy nie zaoferowano mu jednoosobowego pokoju, udał się do własnej posiadłości, choć mu to odradzano. Wiadomo, że leczył się na zapalenie płuc i był odwodniony.
Na pewno nie był amatorem hedonistycznego stylu życia, choć wskazywało na to wiele piosenek. Jak mówił pierwszy menedżer Steve Fargnoli – jeszcze z okresu „Delikatnej i wilgotnej" – Prince pozostawał nieśmiały i małomówny.
– Pewne rzeczy mógł wyśpiewać tylko na płycie lub na scenie – powiedział Fargnoli. Kiedy promował swoją pierwszą bestsellerową płytę „1999", w czasie wywiadu uciekł z hotelowego pokoju. – Obawiał się, że powie coś w nieodpowiedni sposób albo że powie zbyt wiele – mówiła asystentka. Problem polegał na tym, że kiedy zaczynał mówić, zaprzeczał samemu sobie. Stąd wzięła się późniejsza małomówność i oszczędność słowa.
Jeden z muzyków współpracujących z Prince'em przez lata opowiadał, że dłużej rozmawiał ze swoim szefem tylko raz. Nie da się ukryć, że to fantastyczny sposób, by nie tworzyć plotek, okazji do przecieków i koncentrować się na graniu.
– Prince nie jest osobą rozmowną – mówiła Vanity, zmysłowa modelka, lider Vanity 6, grupy, która akompaniowała muzykowi.
Być może z nieśmiałości i niepewności brało się to, że Książę uwielbiał roztaczać wokół siebie aurę tajemnicy i kreować wizerunek nieodpowiadający prawdzie. Może dlatego zerwał większość znajomości i żył spokojnie w swoim domu nad wspaniałym jeziorem 20 mil od Minneapolis, ze studiem ulokowanym w podziemiach.
Wiele tłumaczy dzieciństwo muzyka, gdy został pozbawiony rodzinnego domu, a jego namiastką stała się muzyka.
Wychowywał się w dość ubogiej dzielnicy Minneapolis, ale nie aż tak ubogiej, by wielodzietna rodzina nie mogła mieć obszernego domu z cegły. Dom ten należał do Bernadette Anderson, matki sześciorga dzieci, która zdecydowała się zaopiekować przyjacielem swojego syna André. Prince był wtedy na ewidentnym zesłaniu. Krążył między mieszkaniami matki i jej konkubenta, ojca oraz ciotki.
– Mając 13 lat, ciągle zmieniałem miejsce pobytu – mówił Prince. – Z jednej strony wydawać się mogło, że to miłe, bo ciągle miałem nowe otoczenie, z drugiej zaś miałem już dość bycia rzucanym z kąta w kąt.
Ojciec John Nelson, nadając synowi imię Prince, wyraził raczej swoje niespełnione ambicje niż stan posiadania. Był muzykiem jazzowym, nocą grał w klubach na fortepianie, a w dzień pracował w firmie zajmującej się elektroniką. Królowie takiego życia nie prowadzą. Ojciec miał afroamerykańsko-włoskie korzenie i i puf pełen gazet. To właśnie na nim zaczął bębnić syn, marząc o grze na perkusji, jednym z dwudziestu kilku instrumentów, jakie opanował.
– Kiedy mieszkałem u cioci, która nie miała pokoju tak obszernego, by zmieściło się w nim pianino, nauczyłem się grać na gitarze – wspominał.
Ciocia nie znosiła jednak hałasu, dlatego pozbyła się Księcia. To właśnie wtedy zamieszkał w domu szkolnego przyjaciela. Razem założyli pierwszy zespół.
– Grali w piwnicy, gdzie była sypialnia Prince'a – wspominała Bernadette Anderson. – Grali głośno i wytrwale. Byli dobrymi dzieciakami, z czasem dziewczyny zaczęły szaleć na ich punkcie.
– Myślę, że w tamtym czasie Prince nasiąkł atmosferą naszej rodziny – wspominał Andre. – Było ubogo, ale wszyscy czuliśmy się wolni. I Prince zawsze to sobie cenił.
Pierwszą sesję Księcia, którego nie stać było na kupowanie płyt, sfinansowała zaprzyjaźniona rodzina milionerów. Nie trzeba było zbyt wiele. Godzina nagrań w 1976 r. kosztowała 5 dolarów.
Prince zaprzyjaźnił się wtedy z właścicielem studia. Zostawał tam na weekend, spał na podłodze, byle tylko mieć jak najwięcej czasu na naukę inżynierii dźwięku. Tak powstały pierwsze trzy 12-minutowe kompozycje 17-letniego muzyka. Zaśpiewał i zagrał na wszystkich instrumentach, a zainteresowanie podpisaniem kontraktu okazały trzy koncerny. Prince zdecydował się na Warnera, z którym potem toczył wojny o niezależność. Ale firma zaoferowała z miejsca kontrakt na trzy płyty, co było ewenementem.
Szybko poznał się na Księciu Miles Davis i uznał go za najważniejszego artystę muzycznej przyszłości. W dowód uznania wykonywał kompozycję dużo młodszego kolegi „Give Me That Chocolate".
Mściwy niewolnik
Megagwiazdą Prince został po wydaniu „Purple Rain" (1984). Płyta, której towarzyszył autobiograficzny film, tylko w Stanach Zjednoczonych sprzedała się w ponad 13 milionach kopii i przez 24 tygodnie okupowała pierwsze miejsce listy „Billboardu". Nagrodzony Oscarem za tytułową piosenkę obraz zarobił 80 milionów dolarów. Mając na koncie takie sukcesy, Prince potrafił walczyć ze swoimi wydawcami o niezależność, jakby był punkowcem z Jarocina w latach 80., gdzie poza luksusem buntu nikt nikomu nie był w stanie nic zaoferować. Gdy trzeba było bronić artystycznej wolności, gdy cenzurowano jego nagrania – wytoczył Warnerowi wojnę, nie wydawał płyt i walczył o artystyczną niezależność, nie dając znaku życia w mediach przez lata.
Protestował też, występując z napisem „niewolnik" na czole.
– Ludzie uważają, że jestem ostatnim idiotą, pisząc sobie na twarzy „niewolnik" – powiedział w 1996 r. w wywiadzie dla „Rolling Stone". – Ale nie mogąc robić tego, co chcę – kim jestem? Jeśli artyście nie daje się spełniać marzeń – staje się niewolnikiem. To był również mój przypadek. Nie posiadałem praw do swojej muzyki.
Stało się to po podpisaniu lukratywnego kontraktu w 1992 r.
Gdy doszło do prawnego sporu – Prince przestał używać swojego pseudonimu, zastępując go charakterystycznym symbolem, który miał zmniejszyć zyski koncernu ze sprzedaży płyt. Warner odpowiedział usunięciem albumów artysty z dystrybucji. Wtedy Książę wydał samodzielnie piosenkę „The Most Beautiful Girl in the World" niezależnie, a Warner zablokował sprzedaż płyt wydanych również z symbolem artysty.
Upokarzany muzyk był mściwy i niebezpieczny jak ranny lew. Jeszcze podczas sporu z Warnerem dołączył 3 miliony darmowych egzemplarzy CD „Planet Earth" do brytyjskiego dziennika „Daily Mail". Licencję sprzedał za 250 tysięcy funtów. Perwersyjnie mało. Pewnie po to, by zobrazować wydawcy, jak wiele milionów stracił z powodu premiery. Jednocześnie wydanie płyty zostało okraszone zgryźliwym dla koncernów fonograficznym komentarzem, że ceny kompaktów są nazbyt wysokie, a pieniądze z kieszeni melomanów nie płyną wcale na konta artystów, lecz korporacyjnej biurokracji i jej szefów.
Atakował również nowe pole zarobków przemysłu fonograficznego, czyli internet.
– Jest skończony – ogłosił. – Przypomina MTV, które kiedyś było na czasie, a potem wyszło z mody. Nie wiem, dlaczego miałbym oddawać swoje nagrania bez zaliczki do takich portali jak iTunes. Przecież nie płacą mi żadnych pieniędzy.
Audiencja w Gdyni
Muzykę do sieci oddał dopiero w tym roku, ale tylko dlatego, że właścicielem portalu Tidal był zaprzyjaźniony artysta, raper Kanye West, który założył portal po to, by nikt nie okradał artystów.
Prince przez lata poszerzał strategię partyzanckiej wojny z wydawcami. A każdy cios był dotkliwy. W 2004 r., na złość płytowym wydawcom, postanowił dołączyć album „Musicology" jako darmowy upominek do biletu na własne koncerty. I na nich właśnie zarabiał, inkasując blisko 800 tysięcy dolarów za wieczór. Łącznie ze sprzedażą sklepową płyta rozeszła się w 1,9 miliona egzemplarzy. Niby nie za wiele, ale Prince wynegocjował sobie 7 dolarów od albumu, a zazwyczaj artyści dostają tylko – uwaga! – 2 dolary od jednej kopii. Dzięki temu, z rocznymi wpływami 60 milionów dolarów, Prince zajął pierwsze miejsce na liście najbardziej dochodowych artystów świata, wyprzedzając Madonnę. Takiego gracza szefom fonografii trudno było ograć.
Nie dawał sobie także dmuchać w kaszę organizatorom koncertów. Według nieoficjalnych informacji, występując w roli największej gwiazdy festiwalu Coachella, zażądał za show 5 milionów dolarów. I tyle dostał.
Do Europy za często nie przyjeżdżał. A kiedy się już pojawił – zachowywał się jak król w objeździe. W Londynie dał serię 21 koncertów. Bilety kosztowały 31,21 funta, co było aluzją do tytułu płyty „3121", hollywoodzkiego adresu gwiazdy i jednego z biblijnych wersetów.
Atakowany, że zarabia na fanach krocie, odpowiadał:
– Zajmuję się głównie tym, żeby dobrze opłacić moich muzyków. Oni zarabiają więcej niż ja! – mówił.
Prince ostatecznie doszedł do porozumienia z Warnerem również dlatego, że zmienił się właściciel koncernu. Wolność okazała się dla Prince'a zbawienna. Ale dziś wiemy, że doczekał się jej zbyt późno. Stało się to bowiem w 2015 r. Ale zareagował pozytywnie. Wydał od razu dwie płyty. Jak to było w jego zwyczaju – skrajnie różne pod względem stylistycznym: jedna była gitarowa, druga zaś prezentowała funkowe disco z charakterystycznymi falsetowymi wokalami.
Co dalej z muzyczną dynastią? Tak jak Miles Davis uznał Prince'a za najważniejszego muzyka przeszłości – tak on uznał, że najlepszy jest Jack White. Łączyło ich również to, że byli gwiazdami gdyńskiego festiwalu Open'er, na którym Książę udzielił jedynej audiencji polskim fanom w 2011 r. Tylko tyle. I aż tyle.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95