Tę cechę – niewątpliwie przydatną w sytuacji zagrożenia – zachowali także później, gdy Kościół katolicki w Holandii został najpierw zalegalizowany, potem zaś, w połowie XIX stulecia, równouprawniony z pozostałymi wyznaniami chrześcijańskimi. Rozwojowi sieci diecezji towarzyszył wówczas niebywały przyrost katolickich organizacji i stowarzyszeń. Regulowały one życie przeciętnego wiernego w każdym wymiarze: od kołyski po grób, od najmniejszej komórki społecznej (rodzina) aż do poziomu ogólnokrajowego (archidiecezja w Utrechcie), wreszcie od przedszkola do uniwersytetu (w mieście Nijmegen). Stworzono jakby państwo w państwie, z własną prasą, oświatą, służbą zdrowia oraz opieką społeczną – jedynie bez własnego wojska.
Holendrzy w ogóle słyną z organizacji, ale na tym tle strukturę katolickiego życia można było określić jako hiperzorganizowaną. Nie kontestując oficjalnie struktur państwowych, Kościół doprowadził do sytuacji, w której w dużej mierze były one tamtejszym katolikom po prostu niepotrzebne. Mieli własne, działające równie sprawnie, lub nawet jeszcze lepiej. Organizacje państwowe pozostawili protestantom.
Ten model społecznego katolicyzmu, niejako z rozpędu, przetrwał przez kilkanaście lat po zakończeniu II wojny światowej. U progu II Soboru Watykańskiego Kościół w Holandii wydawał się opoką katolicyzmu zachodniej Europy. Pod mocną fasadą trzeszczały jednak belki wewnętrznej konstrukcji. Rzesze wiernych żyły w systemie, który Henri Holstein, Holender i katolik, określił w 1965 r. jako rzeczywistość getta. Jego struktury nagle okazały się anachroniczne w sytuacji, gdy Europa, przeorana ostrzem wojennych kataklizmów, przeżywała okres gwałtownego przyspieszenia cywilizacyjnego, połączonego z równie gwałtownym rozwojem różnorakich metod międzyludzkiej komunikacji. Młode pokolenie, ów wnuczek z przypowieści Rahnera, nie chciało już słuchać starszych.
Narastający podskórnie opór, wzmożony procesem wymiany pokoleń, wybuchł z siłą przerywającego tamę górskiego potoku. Pierwszy krok zrobili tu młodzi, liberalnie nastawieni przedstawiciele niektórych zakonów. W 1960 r. pisma „De Linie" (jezuici) i „De Bazuin" (dominikanie) opublikowały ostre protesty przeciwko stanowisku Stolicy Apostolskiej podtrzymującej zakaz przynależności katolików do partii socjalistycznej. W podzielonej wyznaniowo Holandii socjalistami byli dotąd z reguły protestanci, ale od czasów powojennych również wśród katolików rosła popularność socjaldemokracji. Tym tendencjom stawała naprzeciw hierarchia holenderskiego Kościoła. Zanim biskupi zorientowali się, że większość wiernych nie podziela w tej kwestii ich zdania, było za późno. Szeregowi katolicy, nie czekając na pozwolenie, zaczęli masowo zapisywać się do partii socjalistycznej. Biskupi, idąc za powszechnym prądem, pogodzili się z tym, chociaż nigdy nie wydali w tej sprawie oficjalnej deklaracji. Co więcej, niektórzy z nich po niedługim czasie – z tą samą pewnością siebie, z jaką jeszcze niedawno potępiali przynależność do socjalistów – zaczęli uzasadniać konieczność przystosowania do „nowego klimatu".
Ten precedens stał się cezurą. Tysiące wierzących przekonały się, że przy dokonywaniu wyborów (wszystko jedno, obywatelskich, politycznych czy moralnych) nie trzeba się wsłuchiwać w głos własnego pasterza. Tym bardziej że ten pasterz z czasem i tak zapewne przyzna im rację. W tym stanie rzeczy gmach holenderskiego Kościoła zaczął się gwałtownie zapadać i topnieć jak bryła lodu położona na rozgrzanej patelni.
W sąsiadującej z Holandią Belgii sprawy potoczyły się podobnym torem, chociaż geneza kryzysu wyglądała zupełnie inaczej. Na terenie późniejszej Belgii (Niderlandy Hiszpańskie, potem Austriackie) to nie protestanci prześladowali katolików, lecz katolicy protestantów. Zresztą tych ostatnich było tutaj niewielu, gdyż w dobie wojen religijnych większość z nich wyemigrowała do Holandii. W rezultacie jeszcze 100 lat temu belgijski Kościół stanowił niemalże monolit. Jego doskonała organizacja wewnętrzna w dużej mierze wyręczała katolików z konieczności kontaktów z własnym państwem. I tutaj – podobnie jak w południowej Holandii – działała sieć katolickich żłobków, przedszkoli i liceów, z uniwersytetem w Leuven na wierzchołku tej drabiny. I tutaj funkcjonowały dziesiątki katolickich szpitali, wychodziła katolicka prasa, a ludzie gromadzili się co niedziela po mszy w ramach rozlicznych katolickich stowarzyszeń. Pijąc oczywiście katolickie piwo, gdyż każdy większy klasztor posiada tu własny browar.