Po co wysilać się z modłami

Zachodnia Europa się zdechrystianizowała. Co poszło nie tak?

Aktualizacja: 27.01.2018 20:25 Publikacja: 26.01.2018 16:00

Już nie kierują myśli wiernych ku świętym patronom... Figurami z pozamykanych kościołów Anglii, Belg

Już nie kierują myśli wiernych ku świętym patronom... Figurami z pozamykanych kościołów Anglii, Belgii, Holandii, Francji handluje sklep w holenderskim Horssen/Nijmegen. Ceny: od 2,5 do 25 tys. euro

Foto: EAST NEWS

Pewna babcia, chcąc nagrodzić grzecznego i pobożnego wnuczka, podarowała mu na Gwiazdkę rower. Ale chłopiec tak się zapalił do nowej zabawki, że kilka razy opuścił niedzielną mszę. Martwiło to starszą panią, jak się okazało – niepotrzebnie. Bo kiedy pewnego niedzielnego ranka, kuśtykając o lasce, sunęła w kierunku kościoła, wnuczek wyprzedził ją gwałtownym pędem, dojeżdżając do wrót świątyni na swoim ulubionym rowerku. Od tego czasu był zawsze w kościele przed babcią.

Tę historię wymyślił Karl Rahner na początku lat 60. ubiegłego wieku. Figurą babci, jak można się domyślać, opisane jest w niej katolickie duchowieństwo Europy, a właściwie jej zachodniej części, którą Rahner znał najlepiej. Wnuczek to oczywiście laikat, a może raczej młode pokolenie europejskiego Kościoła. Cała opowiastka dobrze ilustruje nadzieje, jakie katoliccy intelektualiści Zachodu pokładali w zmianach zadekretowanych przez II Sobór Watykański.

Patrząc na zachodnią połać Europy obecnie, po 50 latach, możemy śmiało uznać, że wielki teolog się pomylił. Wnuczek, dosiadłszy siodełka, może i ruszył w kierunku kościoła, ale ostatecznie minął go i pojechał w zupełnie inną stronę. I nawet się nie obejrzał. Dziś jest już panem z brzuszkiem, który porusza się wygodnym samochodem. Na wspomnienie rowerka uśmiecha się z pobłażliwością.

Co poszło nie tak? Spróbujmy odpowiedzieć na to pytanie, cofając się do czasów jego dzieciństwa.

Bryła lodu na patelni

Jeszcze w 1959 r. Jacek Woźniakowski w reportażu drukowanym w „Tygodniku Powszechnym" opisywał katolików Holandii jako ludzi, którym „nie wypada" czytać innych książek i gazet niż katolickie, „nie wypada" też chodzić do niekatolickiego szewca czy do niekatolickiej apteki. W tym opisie nie było przesady. Holandia, którą w Polsce kojarzymy jako kraj protestancki, w połowie XX wieku w swoich południowych prowincjach stanowiła bastion konserwatywnego i zwartego katolicyzmu. Od czasów reformacji holenderscy katolicy, zdominowani politycznie przez panujący w tym kraju ewangelicyzm typu kalwińskiego, nauczeni życia w twardych warunkach dyskryminacji, dopracowali się umiejętności społecznego przetrwania, polegając na samych sobie.

Tę cechę – niewątpliwie przydatną w sytuacji zagrożenia – zachowali także później, gdy Kościół katolicki w Holandii został najpierw zalegalizowany, potem zaś, w połowie XIX stulecia, równouprawniony z pozostałymi wyznaniami chrześcijańskimi. Rozwojowi sieci diecezji towarzyszył wówczas niebywały przyrost katolickich organizacji i stowarzyszeń. Regulowały one życie przeciętnego wiernego w każdym wymiarze: od kołyski po grób, od najmniejszej komórki społecznej (rodzina) aż do poziomu ogólnokrajowego (archidiecezja w Utrechcie), wreszcie od przedszkola do uniwersytetu (w mieście Nijmegen). Stworzono jakby państwo w państwie, z własną prasą, oświatą, służbą zdrowia oraz opieką społeczną – jedynie bez własnego wojska.

Holendrzy w ogóle słyną z organizacji, ale na tym tle strukturę katolickiego życia można było określić jako hiperzorganizowaną. Nie kontestując oficjalnie struktur państwowych, Kościół doprowadził do sytuacji, w której w dużej mierze były one tamtejszym katolikom po prostu niepotrzebne. Mieli własne, działające równie sprawnie, lub nawet jeszcze lepiej. Organizacje państwowe pozostawili protestantom.

Ten model społecznego katolicyzmu, niejako z rozpędu, przetrwał przez kilkanaście lat po zakończeniu II wojny światowej. U progu II Soboru Watykańskiego Kościół w Holandii wydawał się opoką katolicyzmu zachodniej Europy. Pod mocną fasadą trzeszczały jednak belki wewnętrznej konstrukcji. Rzesze wiernych żyły w systemie, który Henri Holstein, Holender i katolik, określił w 1965 r. jako rzeczywistość getta. Jego struktury nagle okazały się anachroniczne w sytuacji, gdy Europa, przeorana ostrzem wojennych kataklizmów, przeżywała okres gwałtownego przyspieszenia cywilizacyjnego, połączonego z równie gwałtownym rozwojem różnorakich metod międzyludzkiej komunikacji. Młode pokolenie, ów wnuczek z przypowieści Rahnera, nie chciało już słuchać starszych.

Narastający podskórnie opór, wzmożony procesem wymiany pokoleń, wybuchł z siłą przerywającego tamę górskiego potoku. Pierwszy krok zrobili tu młodzi, liberalnie nastawieni przedstawiciele niektórych zakonów. W 1960 r. pisma „De Linie" (jezuici) i „De Bazuin" (dominikanie) opublikowały ostre protesty przeciwko stanowisku Stolicy Apostolskiej podtrzymującej zakaz przynależności katolików do partii socjalistycznej. W podzielonej wyznaniowo Holandii socjalistami byli dotąd z reguły protestanci, ale od czasów powojennych również wśród katolików rosła popularność socjaldemokracji. Tym tendencjom stawała naprzeciw hierarchia holenderskiego Kościoła. Zanim biskupi zorientowali się, że większość wiernych nie podziela w tej kwestii ich zdania, było za późno. Szeregowi katolicy, nie czekając na pozwolenie, zaczęli masowo zapisywać się do partii socjalistycznej. Biskupi, idąc za powszechnym prądem, pogodzili się z tym, chociaż nigdy nie wydali w tej sprawie oficjalnej deklaracji. Co więcej, niektórzy z nich po niedługim czasie – z tą samą pewnością siebie, z jaką jeszcze niedawno potępiali przynależność do socjalistów – zaczęli uzasadniać konieczność przystosowania do „nowego klimatu".

Ten precedens stał się cezurą. Tysiące wierzących przekonały się, że przy dokonywaniu wyborów (wszystko jedno, obywatelskich, politycznych czy moralnych) nie trzeba się wsłuchiwać w głos własnego pasterza. Tym bardziej że ten pasterz z czasem i tak zapewne przyzna im rację. W tym stanie rzeczy gmach holenderskiego Kościoła zaczął się gwałtownie zapadać i topnieć jak bryła lodu położona na rozgrzanej patelni.

W sąsiadującej z Holandią Belgii sprawy potoczyły się podobnym torem, chociaż geneza kryzysu wyglądała zupełnie inaczej. Na terenie późniejszej Belgii (Niderlandy Hiszpańskie, potem Austriackie) to nie protestanci prześladowali katolików, lecz katolicy protestantów. Zresztą tych ostatnich było tutaj niewielu, gdyż w dobie wojen religijnych większość z nich wyemigrowała do Holandii. W rezultacie jeszcze 100 lat temu belgijski Kościół stanowił niemalże monolit. Jego doskonała organizacja wewnętrzna w dużej mierze wyręczała katolików z konieczności kontaktów z własnym państwem. I tutaj – podobnie jak w południowej Holandii – działała sieć katolickich żłobków, przedszkoli i liceów, z uniwersytetem w Leuven na wierzchołku tej drabiny. I tutaj funkcjonowały dziesiątki katolickich szpitali, wychodziła katolicka prasa, a ludzie gromadzili się co niedziela po mszy w ramach rozlicznych katolickich stowarzyszeń. Pijąc oczywiście katolickie piwo, gdyż każdy większy klasztor posiada tu własny browar.

To wszystko rozleciało się niewiele później niż u sąsiadów z Holandii. To znaczy: mechanizm, dobrze naoliwiony, działał jakiś czas nadal, ale korzystało z niego coraz mniej chętnych. Kurialno-syndykalistyczny ustrój katolickiego państwa w państwie przestawał być potrzebny ludziom, którzy swoje obywatelskie potrzeby zaczęli realizować w ramach świeckich instytucji. Na kolejnym etapie tej pełzającej rewolucji (około 1970 r.) Kościół, który przestał już służyć jako fundament obywatelskiego zaangażowania, powoli przestawał być potrzebny w ogóle. Coraz więcej ludzi zaniedbywało coniedzielne uczestnictwo w mszach, choć nadal deklarowali się jako katolicy. Ich dzieci (generacja 1990), wychowane w atmosferze religijnej obojętności, nie czują już nawet potrzeby utrzymywania tej fasady.

Według danych z 2012 r. zaledwie połowa obywateli Belgii – jeszcze 100 lat wcześniej kraju prawie jednolicie katolickiego – identyfikowała się jako katolicy. Prawdziwy stan rzeczy ilustruje jednak dopiero liczba osób uczestniczących w katolickich praktykach: to zaledwie 3 proc. ogółu.

Niderlandzki paradoks

Dlaczego zarówno w Belgii, jak i w Holandii sprawy potoczyły się tak źle, skoro wcześniej katolicyzm miał się w owych dwóch krajach tak dobrze? Dlaczego zmiany dwóch tak różnych wizji społecznych, jak holenderski model „getta" i belgijski Kościoła panującego, poszły w kierunku identycznym – to znaczy prowadzącym do całkowitego zaniku katolickiego życia? Klucz do odpowiedzi na te pytania zawiera się w jednym słowie: mieszczaństwo.

I Belgia, i Holandia to najbardziej zurbanizowana część Europy. A co za tym idzie – najbardziej mieszczańska. A mieszczaństwo jest nie tylko kategorią społeczną i ekonomiczną, ale też kulturową, a nawet psychologiczną. A mieszczańska (lub burżuazyjna, jak kto woli) mentalność nie przyjmuje do wiadomości prostej potrzeby dziękczynienia. Dziękczynienia, dodajmy, bezinteresownego. Wiara czysta, szaleństwo jej ufności – to pojęcia niezrozumiałe w kategoriach mieszczańskiej moralności, która dla religii szuka uzasadnienia w czymś „ponad", czymś, co można logicznie uzasadnić. W praktyce takim fetyszem staje się najczęściej interes wspólnoty albo ogólnie – po prostu interes. Czyli pojęcie jak najbardziej doczesne. W ten sposób moralność mieszczańska staje się mentalnością kupiecką.

Dlatego też Niderlandy (obszar dzisiejszej Belgii i Holandii) pod względem duchowym są krajem paradoksu. W epoce późnego średniowiecza wydały na świat świętych, natchnionych poetów metafizycznych czy też budowniczych cudownie pięknych świątyń. Co więcej, w Niderlandach rozkwitało prawdziwie chrześcijańskie życie społeczne, z niepowtarzalnym przykładem wspólnot ludzi świeckich, tak zwanych beginek i begardów. Jednak w tym samym czasie, równolegle do wzrostu wpływów mieszczaństwa, narastały tam tendencje do zamknięcia fenomenu chrześcijaństwa w kleszczach doktryny „logiki i użyteczności". Jeżeli reformiści z jednej strony słusznie zwracali się przeciw moralnym wypaczeniom życia ówczesnych katolików, to z drugiej wprowadzili ów element „uzasadnienia" dla wiary, która nigdy dotąd nie potrzebowała się usprawiedliwiać ze swego istnienia.

Katolicka z nazwy belgijska burżuazja okazała się tu bliźniaczo podobna do mieszczaństwa sąsiedniej, kalwińskiej i katolickiej Holandii. Logika „wyższej użyteczności" przyniosła w obu tych krajach swoje konsekwentne efekty: wzrastający poziom życia oraz wzrastający poziom bezpieczeństwa spowodowały drastyczny spadek religijności. Bo skoro i tak jest dobrze, to po co wysilać się z modłami? W ten sposób typowo kupieckie pytanie: „po co?", rozmijając się z bezinteresownym poczuciem wiary, zagłuszyło potrzebę dziękczynienia, a katolickie kościoły w Holandii i Belgii zaczęły świecić pustkami. Po nich zaś świątynie w innych zachodnich krajach Starego Kontynentu.

Socjaliści i biskupi

Model holendersko-belgijski – silne mieszczaństwo plus wysoki poziom samoorganizacji społecznej – w mniejszym lub większym stopniu opisuje proces odchodzenia od wiary w katolickich krajach kultury germańskiej i po trosze we Francji, choć w przypadku tego kraju, by ująć genezę laicyzacji, która stała się dechrystianizacją, trzeba by się cofnąć co najmniej o dodatkowe 100 lat. Jak jednak wyglądało to zjawisko w krajach głębokiego Południa, takich jak Włochy czy Hiszpania?

Tamtejszy model katolicyzmu w większym stopniu odziedziczył relikty epoki feudalnej i postfeudalnej. Kościół dawnej epoki to w tamtych krajach przede wszystkim Kościół królów, książąt, biskupów i prałatów. Poniżej poziomu tego hieratycznego świata przepływał szeroki, żywy i spontaniczny nurt religijności ludowej. Pod względem społecznym typowa włoska czy też hiszpańska tradycyjna parafia nie mogła się równać z przeciętną parafią Belgii, Holandii czy południowych Niemiec. Proboszcz, czasem odziane w kaptury bractwo religijne, niedzielna szkółka prowadzona przez zakonnika z sąsiedniego klasztoru – to było w zasadzie wszystko. Resztę wypełniała wiara i ludowa tradycja.

W tym modelu istotną rolę odgrywała specyficzna, śródziemnomorska wersja antyklerykalizmu. Nie był on zwrócony przeciw chrześcijaństwu jako takiemu, lecz jedynie przeciw duchowieństwu, a właściwie jego wyższej hierarchii, odzianej w purpury i panującej nad ludem. Antyklerykalne, a raczej antyfeudalne, tendencje miały na ogół charakter niegroźny, prześmiewczy, choć w XIX wieku bywało, że lud, chwyciwszy za broń, zdołał zachwiać podstawami feudalno-klerykalnego państwa (Hiszpania). W XX wieku owe tendencje, wzmocnione laicką propagandą płynącą z północy, zaczęły już przybierać ateistyczny charakter, jednak działo się to co najmniej o jedno pokolenie później niż w rozwiniętych gospodarczo krajach północnej Europy.

W powojennych Włoszech wyraziły się one w dużym poparciu dla lewicy – socjalistycznej, czasem też komunistycznej. Przeciętny katolik, który zadarł ze swoim proboszczem, zawsze mógł być przyjęty z otwartymi ramionami przez miejscowych zwolenników bandiera rossa (czerwonego sztandaru). Taki świeżo upieczony socjalista czy też komunista mógł sobie potem nawet dalej chodzić do kościoła – byle nie narzucał się z tym ani proboszczowi, ani partyjnym kolegom.

To „odchylenie na lewo" (apertura a sinistra) krytykowane było przez hierarchię, ze Stolicą Apostolską na czele. Jednak również tutaj – niewątpliwie pod wpływem doświadczeń holenderskich – wyższe duchowieństwo w połowie lat 60. ustąpiło pod naporem silnych tendencji społecznych. Pasterze Kościoła zgodnie uznali, że nie mają prawa wtrącać się w polityczne wybory swoich wiernych. Była to decyzja słuszna, wszelako z czasem okazała się krokiem do ukształtowania postawy swoistej syntezy chrześcijaństwa i lewicowości, dzisiaj dość powszechnej wśród duchowieństwa Włoch i Hiszpanii. Trudno powiedzieć, w jakim stopniu jest to wyraz autentycznych przekonań księży, w jakim zaś stanowi ilustrację ich konformizmu.

W rezultacie Kościoły obu krajów nie oparły się ogólnoeuropejskiemu procesowi laicyzacji. W jego ramach stanęły jednak jakby w połowie drogi. Tamtejsze świątynie, choć nieco opustoszałe, nadal gromadzą wiernych, także spośród młodzieży. Nadal też normalnym, choć coraz rzadszym, widokiem są penitenci spowiadający się w konfesjonałach.

Osobnym przypadkiem jest dechrystianizacja Irlandii, kraju mentalnie może bliższego Włochom, lecz pod względem zamkniętego i paternalistycznego charakteru tamtejszych wspólnot parafialnych bardziej przypominającego dawną katolicką Holandię. System kontroli proboszczów nad lokalnymi społecznościami przetrwał tam o całe pokolenie dłużej: pierwsze zmiany zaczęły się dokonywać dopiero około 1990 r. Być może to „opóźnienie" względem ogólnoeuropejskiego trendu było wynikiem peryferyjnego położenia irlandzkiej wyspy. Jednak proces laicyzacji i dechrystianizacji toczył się tam tak czy owak – tyle że dyskretnie i bez hałasu. Głośne zerwanie z Kościołem przez większą część społeczeństwa, dokonane w ostatnich latach, było już tylko potwierdzeniem zlaicyzowanej rzeczywistości, w jakiej społeczeństwo to żyje od prawie 30 lat. Czyli od momentu, gdy Irlandczycy zaczęli na serio korzystać z wygód, jakie zaoferowało im członkostwo w Unii Europejskiej.

Podobnie jak ongiś Holendrzy, współcześni Irlandczycy jakby nadrabiają – i to z nawiązką – swoje „opóźnienie". Symbolem tego stało się wygrane w 2015 r. referendum w sprawie legalizacji tzw. małżeństw jednopłciowych. Z kolei na przyszły rok zapowiadane jest referendum w sprawie zniesienia zakazu aborcji. Wszystko to niewątpliwie dzieje się pod dużym wpływem skandali związanych z ujawnieniem seksualnych nadużyć wśród wyższego duchowieństwa. Ale skandale, nawet te najpoważniejsze, raczej potwierdzają decyzje odejścia od wiary, niż są ich przyczyną.

Komunia się należy

Mieszczańska mentalność, starcie wartości „społecznych" z „tradycyjnymi", wreszcie skandale w Kościele – wszystko to, razem i osobno, w pewien sposób odpowiada na pytanie postawione na początku artykułu. Jednak Kościół nie jest rzeczywistością, którą można by trafnie zdiagnozować jedynie za pomocą czysto ludzkich narzędzi. Gdyby tak było, już kilkakrotnie w wyniku poważnych kryzysów zniknąłby z powierzchni ziemi. Tak się jednak nie stało, za każdym razem się odradzał – jeszcze wspanialszy niż dotychczas.?Prawdziwym znakiem dechrystianizacji zachodu Europy są nie tyle puste świątynie, ile puste lub nieobecne konfesjonały. A także nieobecność kaplic, w których adoruje się żywego Pana Jezusa. W Holandii, Belgii, Francji czy też Niemczech ludzie nie chodzą do spowiedzi, chociaż przyjmują komunię. Dawną logikę: „nie należy się nam – bo zgrzeszyliśmy", zamieniono tam na jej przeciwieństwo: „należy się – bośmy bezgrzeszni". Oba rozumowania są równie błędne.

Na wagę bezinteresownej, dziękczynnej adoracji żywego Boga, a także indywidualnej spowiedzi w procesie uzdrowienia życia chrześcijańskiego w Europie kładli nacisk wszyscy ostatni papieże, jednak szczególnie dobitnie wypowiadał się w tej sprawie Benedykt XVI. Papież, który głęboko rozumiał, czym dla chrześcijaństwa jest liturgia. Ale to są sprawy, których nie sposób zmierzyć ani opisać językiem socjologa.

Pełne ludzi kaplice podczas adoracji Najświętszego Sakramentu mogą sprawić, że Polska może się kiedyś stać wzorem dla Kościoła Europy.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Pewna babcia, chcąc nagrodzić grzecznego i pobożnego wnuczka, podarowała mu na Gwiazdkę rower. Ale chłopiec tak się zapalił do nowej zabawki, że kilka razy opuścił niedzielną mszę. Martwiło to starszą panią, jak się okazało – niepotrzebnie. Bo kiedy pewnego niedzielnego ranka, kuśtykając o lasce, sunęła w kierunku kościoła, wnuczek wyprzedził ją gwałtownym pędem, dojeżdżając do wrót świątyni na swoim ulubionym rowerku. Od tego czasu był zawsze w kościele przed babcią.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia