Na wartym prawie 300 mln zł polskim rynku fonograficznym rap ma jakieś 12 proc. udziałów. O wiele mocniej brzmi informacja, że to około połowy sprzedaży polskich płyt. Reszta przypada na repertuar zagraniczny.
Polscy raperzy stali się też artystami premium na najważniejszych festiwalach. W tym roku będą na największych scenach Orange Warsaw Festivalu i Open'era. Tylko czas występu mają wcześniejszy niż globalne gwiazdy.
– Kiedy zacząłem rapować, czułem się jak na pustyni, byłem sam, nagrywałem w domu, a kiedy publikowałem w internecie, wszyscy się z tego śmiali – powiedział „Rz" Liroy, czyli Piotr Marzec, twórca kultowego „Alboomu", obecnie poseł na Sejm RP. – Już jednak podczas mojej podróży do Francji w 1991 r. zobaczyłem eksplozję rapu. Sklepy były pełne płyt w tym gatunku, odbywało się wiele koncertów, w kioskach roiło się od rapowych fanzinów. W Polsce jeszcze długi czas lekceważono nas, traktowano jak łobuzów, ale tak samo było z twórcami jazzu i rock and rolla. Dziś graffiti, część kultury hiphopowej, można oglądać w najlepszych muzeach, breakdance stał się ważnym elementem tańca, a rap jest używany we wszystkich stylistykach. Raperzy także w Polsce są dyktatorami mody, posiadają własne linie odzieżowe. Bardzo w naszej inwazji pomocny okazał się internet. Rap jest z nim wręcz zrośnięty.
Detronizacja gwiazd
Internet jest królestwem rapu. Jeśli chodzi o coraz bardziej popularny streaming, umożliwiający słuchanie muzyki z sieci bez konieczności ściągania plików, w zeszłym roku Polacy najczęściej słuchali w Spotify najpopularniejszego obecnie artysty na świecie Eda Sheerana. Po piętach deptał mu nasz Taco Hemingway.