korespondencja z Londynu
Odkryć mistrzostwa w stolicy Wielkiej Brytanii niełatwo. Nawet na ulicach w olimpijskiej dzielnicy Stratford nie widać banerów i mnogości flag, jak to w Azji bywało. Na lotnisku Heathrow widok przylatujących sportowców nie budzi żadnego wrażenia – brytyjska matka tłumaczyła ciekawemu dziecku: – Pewnie są jakieś zawody...
Na „jakieś zawody" przyszło jednak w piątek wieczorem 55 100 osób i to jest prawda, że wszystkie bilety wyprzedano. Pod kasami Stadionu Olimijskiego stały grupki osób z nadzieją, że coś będzie ze zwrotów. Na razie zwrotów nie ma i nie zanosi się, że będą.
Właściwie trudno było ocenić, kiedy zaczęły się mistrzostwa. Przyzwyczajeni do pompatycznych opowieści świetlno-muzyczno-tanecznych z udziałem wielu wykonawców, tym razem zobaczyliśmy najpierw meksykańską falę, zabawy z maskotką mistrzostw – Bohaterem Jeżem (Hero the Hedgehog), potem równie skromną uroczystość wręczenia należnych medali MŚ tym, którym je odebrały dopingowe winy innych. To nie było to samo, co zaraz po zawodach, ale jednak znacznie więcej, niż medal przysłany po latach pocztą.
Brytyjczycy oraz działacze IAAF przetarli tę drogę i warto o tym nie zapominać. Było tak: spiker zapowiedział o co chodzi, na tablicy świetlnej pojawiało się nazwisko, wynik, kolor medalu i zdjęcie, nagrodzone panie (medale dostały wyłącznie biegaczki na 400 m) wchodziły na podium przy wtórze stosownej muzyki.