Kanclerz otwarcie stwierdziła, że Chiny i Niemcy „powinny pracować nad multilateralnym globalnym systemem". W zamian za to usłyszała od premiera Li Keqianga zapewnienie, że Chiny gwarantują niemieckim przedsiębiorstwom swobodę inwestycji. Tam zaś, „gdzie natrafiają na trudności, Chiny postarają się o poprawę".

To ważne, bo według najnowszych danych Państwo Środka jest jednym z niewielu miejsc, gdzie w ostatnich miesiącach rośnie niemiecki eksport. Winna jest słabsza siła nabywcza krajów eurozony i protekcjonistyczna polityka Trumpa. Do tego Chiny i Niemcy zbliża podobna perspektywa na irańską umowę atomową. Li Keqiang podkreślił też, jak ważne są dla niego związki z UE i „jaką rolę odgrywają w nich Niemcy". Zdaniem Associated Press miała być to uspokajająca aluzja do niemieckich obaw, że Chiny wchodzą w niemiecką strefę wpływów w Europie Środkowo-Wschodniej poprzez inicjatywę 16+1. Berlin widzi w takich działaniach rozbijanie jedności UE.

Efekt rozmów jest więc następujący: Pekin ułatwia Berlinowi handel, w zamian za to Niemcy użyczą Pekinowi swojej tzw. miękkiej siły w stosunkach z USA i resztą świata. Wizyta pokazuje też, że Niemcy wcale nie muszą budować ściślejszej unii politycznej wewnątrz UE, by na zewnątrz być postrzegane jako jej przywódca w kwestiach gospodarczych. Przyjęcie planu Macrona przyniosłoby z tego punktu widzenia duże koszty, nie gwarantując Niemcom istotnej wartości dodanej w stosunkach pozaeuropejskich. Nic dziwnego, że ostatecznie Berlin ten plan odrzucił.

Dzisiejsze Niemcy, jakby czerpiąc ze starych chińskich wzorców, od federalizmu w swoim najbliższym otoczeniu wyraźnie wolą model „państwa środka". Wokół niego na bliższych i dalszych okręgach orbitują partnerzy, przy zachowaniu ich względnej odrębności. Zresztą i współczesne Chiny do tego modelu wracają. Oto mamy więc do czynienia ze zbliżeniem dwóch największych centrów grawitacyjnych Eurazji. Ameryka raczej nie jest zachwycona.

Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego i Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego