Jeśli popatrzeć na liczby, to Włochy są tykającą bombą – i to w dodatku bombą atomową. Po dekadach ekonomicznego sukcesu, nazywanego nawet „włoskim cudem", w ciągu ostatniego ćwierćwiecza kraj rozwija się najwolniej w całej Unii Europejskiej. W roku 1990 miał PKB na głowę mieszkańca równy niemieckiemu, dziś jest on o ponad 25 proc. niższy. Różnice w poziomie rozwoju między zamożną Północą a ubogim Południem zamiast maleć, systematycznie wzrastają (PKB na mieszkańca najuboższych regionów Włoch jest już nie tylko dwukrotnie niższy niż nad Padem, ale także niższy niż w wielu regionach Polski – rzecz jeszcze nie tak dawno niewyobrażalna). Ale najgorzej wyglądają włoskie finanse. Przede wszystkim przeraża gigantyczny dług publiczny, przekraczający 2,5 biliona dolarów (o 30 proc. więcej niż cały PKB kraju). Ale o ból głowy może też przyprawiać stan sektora bankowego, który uchodzi dziś za najbardziej narażony na kryzys w całej strefie euro. Słowem: horror, widmo bankructwa i kamieni kupa (oczywiście myślę tu o rzymskich ruinach, które tak czy owak przyciągają miliony turystów).

A na dodatek mamy włoską politykę. Po zniknięciu kolejnych zasłużonych partii, które wprawdzie nie potrafiły wydobyć kraju z kryzysu, ale za to potrafiły dobrze dbać o swoje interesy, tradycyjny system partyjny się skompromitował. Czy naprawdę dziwi nas to, że Włosi uznali, że trzeba spróbować czegoś odmiennego niż dotąd? Po ostatnich wyborach wyglądało na to, że nowy rząd sformują dwa ugrupowania, które do tej pory występowały jako zażarci przeciwnicy: populistyczny i antysystemowy Ruch Pięciu Gwiazd z populistyczną i prawicową Ligą Północną. Dzieli je niemal wszystko, łączy jedno: niechęć do Unii Europejskiej, do jej polityki finansowej i migracyjnej. Na razie do powstania takiej koalicji usiłuje nie dopuścić proeuropejski prezydent, starając się stworzyć rząd techniczny. Ale nawet jeśli mu się to uda, najprawdopodobniej w kolejnych wyborach populiści dostaną jeszcze bardziej wyraźny mandat do rządzenia. A co wtedy narozrabiają, Bóg jeden wie.

Czy włoski bałagan doprowadzi do trzęsienia ziemi w Europie? Bardzo w to wątpię. Z dużej chmury spadnie mały deszcz. Gospodarka jakoś to przetrwa, dług wzrośnie, ale kraj nie zbankrutuje. Będą pewnie nowe wybory, powstanie populistyczna koalicja, po kilku miesiącach pewnie się rozpadnie, a Włosi znowu pójdą do wyborów. Da capo al fine.

Generalnie rzecz biorąc, to, co się tam dzieje, przypomina stare powiedzenie z czasów pierwszej wojny światowej. W raporcie pisanym z frontu wschodniego przez niemieckiego oficera sytuację określano jako „poważną, ale nie beznadziejną". Natomiast opisujący tę samą sytuację oficer austro-węgierski twierdził, że sytuacja jest „beznadziejna, ale nie poważna". I tak chyba jest we Włoszech, gdzie przy butelce dobrego chianti naprawdę trudno się przejmować tym, jaki jest dług, wzrost PKB i jakie powstaną rządy oraz koalicje.