Tak, tylko że od drużyny, która w imponującym stylu przeszła przez eliminacje do Euro – przede wszystkim chodzi o historyczne zwycięstwo 2:0 nad Niemcami, bądź co bądź mistrzami świata – można było wymagać więcej. Przyznają to sami polscy piłkarze.
Warto przytoczyć słowa Grzegorza Krychowiaka: „Uważam, że Portugalia była do ogrania, ale zabrakło trochę... Powinniśmy się zmusić, dać z siebie coś więcej, pokusić się o ostatnią akcję, podjąć ryzyko, by strzelić zwycięską bramkę. Wydaje mi się, że trochę niepotrzebnie czekaliśmy na rzuty karne. (...) Ambicje tego zespołu były dużo większe. Ciężko było o tym mówić przed turniejem, skoro w historii mistrzostw Europy nigdy nie wygraliśmy nawet jednego meczu. Mierzyliśmy wyżej niż ćwierćfinał. Mogliśmy pójść dalej, mieliśmy zespół, żeby to zrealizować. W meczu z Portugalią zabrakło pewnych detali”. No właśnie, nie od dziś wiadomo, że diabeł tkwi w detalach.
O występach biało-czerwonych – tak jak o polskiej polityce czy polskiej historii – trzeba rozmawiać bez znieczulenia. Tu nie może być miejsca na żadną polityczną poprawność.
Po pierwsze – powtórzmy za Krychowiakiem, Portugalia była w czwartek słaba, tak samo rozczarowująca, jak w trzech spotkaniach grupowych (jej zwycięski mecz z Chorwacją w 1/8 finału prezentuje się na tym tle wyjątkowo). Można było więc z nią wygrać, ale trzeba było to zrobić w regulaminowych 90 minutach tudzież w dogrywce.
Po drugie – w pięciu potyczkach na Euro Polacy strzelili – nie licząc karnych – cztery bramki. To oznacza mniej niż jeden gol na mecz. Taki bilans świadczy o bardzo niskiej skuteczności. Owszem, nasi stracili „tylko” dwie bramki, obrona grała imponująco, i co z tego, kiedy piłka nożna polega na wygrywaniu spotkań. Zresztą i obrońcy – bardzo mocna strona ekipy Adama Nawałki – nie ustrzegli się katastrofalnego błędu, który, jak się w rezultacie okazało, pozbawił biało-czerwonych awansu do półfinału. Czwartkowy strzał Renato Sanchesa na 1:1 był nie do obrony, ale Portugalczyk mógł go oddać, bo był niepilnowany.