Anna Słojewska z Brukseli
Brytyjskie media rozgrzały sprawę pierwszego stanowiska UE w negocjacjach dotyczących Brexitu. Co ciekawe w dokumencie przedstawionym 31 marca przez Donalda Tuska najbardziej kontrowersyjne dla opinii publicznej na Wyspach okazały się nie naprawdę poważne punkty dotyczące praw obywateli czy rachunku za wyjście z UE. Istotniejsza okazałą się przyszłość małej skały u wejścia do Oceanu Atlantyckiego, na której mieszka 29 tysięcy ludzi, a której produkt krajowy brutto to 0,07 proc. PKB Wielkiej Brytanii.
Dokument stwierdza, że po Brexicie „żadne porozumienie między UE a Wielką Brytanią nie będzie mogło mieć zastosowana do terytorium Gibraltaru bez zgody między Hiszpanią a Wielką Brytanią". To w zasadzie oczywiste, bo Gibraltar to problem hiszpańsko-brytyjski. Trudno więc sobie wyobrazić, żeby UE podjęła jakiekolwiek decyzje dotyczące tego skrawka ziemi bez zgody najbardziej zainteresowanego państwa członkowskiego. Tak samo jak trudno sobie wyobrazić, by zapadły jakiekolwiek ustalenia dotyczące statusu granicy między Irlandią a Irlandią Północną bez zgody tej pierwszej.
O ile jednak irlandzka granica, która będzie jedyną granicą lądową Wielkiej Brytanii i UE, będzie miała poważne konsekwencje gospodarcze, to już los Gibraltaru nic dla Wielkiej Brytanii nie znaczy. Ale jest oczywiście ważny dla samych Gibraltarczyków i dla brytyjskiego samopoczucia.
– Wielka Brytania wychodząc z UE musi się liczyć z tym, że państwa członkowskie będą dbały o interesy tych, którzy zostają – mówi „Rzeczpospolitej" Agata Gostyńska-Jakubowska, ekspertka londyńskiego Centre for European Reform. Londyn właśnie to zobaczył, zadziwiony, że jest już traktowany przez Brukselę jako kraj trzeci, a cała 26 jak muszkieterowie ustawia się za Hiszpanią, choć przecież Gibraltar jest dla wszystkich, poza Madrytem, bez znaczenia.