To głównie dlatego, obywatele odczuwający mniejsze lub większe wykluczenia, głosowali na Trumpa. Jego słowa dają im nadzieję na zmianę.
Swoją politykę gospodarczą Trump zaczął prowadzić jeszcze zanim objął urząd. Bronią były werbalne ataki na korporacyjną Amerykę, przyjmujące niejednokrotnie formę zawoalowanych gróźb, popartych obietnicą wprowadzenia 35 proc. ceł. Dostało się Apple za iPhone'y produkowane w Chinach, Fordowi i GM za auta składane w Meksyku i stamtąd importowane, Boeingowi za podwykonawców poza USA. Chiny już mają „obiecane", że w niektórych branżach cła mają skoczyć do 45 proc. Protekcjonizm ma bowiem sprawić, że praca i dobrobyt wróci do Ameryki. Ale czy na pewno?
Ekstremalnie wysokie stawki celne niosą za sobą wiele konsekwencji, nad którymi nie zawsze da się zapanować. Po pierwsze są wypowiedzeniem wojny. A fatalny dla USA bilans handlowy z Pekinem, nie powinien przesłonić Waszyngtonowi faktu, że Chiny są nie tylko gigantycznym eksporterem dóbr, ale też czwartym największym ich importerem z USA. Jeśli wprowadzą cła odwetowe, ucierpi cała amerykańska gospodarka, którą Trump chce chronić. Zamiast zatrudniać, może się okazać, że firmy będą musiały zwalniać.
Zapowiadane obniżki podatków i wyższe inwestycje niechybnie przełożą się na inflację. Tyle, że poza gospodarką realną istnieją też rynki finansowe. Najprawdopodobniej biliony dolarów na nich ulokowane będą płynąć w poszukiwaniu zysków do aktywów notowanych w dolarach, a w efekcie umocnią amerykańską walutę. A silny dolar podnosi deficyt USA w handlu (amerykańskie produkty i usługi będą droższe). Trump utrudni więc sobie zarówno eksport, jak i import.
Z kolei podatki na towary wytwarzane przez amerykańskie firmy za granicą uderzą w ich konkurencyjność i podniosą ceny dla odbiorców końcowych. Nie bez powody bowiem firmy z USA przeniosły tam produkcję. Dzięki niższym kosztom mają wyższe marże i i zyski, a marże te i tak w przeważającym stopniu z powrotem wracają do Ameryki. Jeśli produkcja wróci, to będzie droższa i/lub marże będą niższe.